Prawa ojca po polsku
- Nie sądziłem, że po tylu latach służby państwu w mundurze, narażaniu życia, ratowaniu ludzi, znajdę się w świecie, w którym panuje niesprawiedliwość, obłuda, kłamstwo, totalne lekceważenie drugiego człowieka. To jest prawdziwy front i prawdziwy nieprzyjaciel, o wiele bardziej okrutny, niż ten, z którym walczyłem, gdy byłem żołnierzem - mówi Ireneusz Dzierżęga, prezes Stowarzyszenia Centrum Praw Ojca i Dziecka.
24.06.2016 | aktual.: 24.06.2016 11:17
W tym świecie reguły rządzące scenariuszem teatru wojny zostają niby zachowane: wczorajszy przyjaciel nazajutrz okazuje się wrogiem, są krwawe ataki i jest przed nimi obrona, są wreszcie ofiary cywilne, przede wszystkim dzieci. Jedyna różnica jest taka, że w wojnie tej walka toczy się nie na kule czy noże, ale na słowa.
Lekceważenie
W 2015 roku w Polsce doszło do 38 tysięcy rozwodów, w 23 tys. przypadków opiekę nad dziećmi powierzono matce, w 1,7 tys. - ojcu, w ponad 13 tys przypadkach władzę powierzono obojgu rodzicom, zaś w niewielu jeszcze przypadkach - sąd ustanowił opiekę naprzemienną.
- Niestety realny wpływ na wychowanie dziecka, ma się, gdy ono mieszka z rodzicem, a tu tradycyjnie miejscee zamieszkania w 96 procentach orzeka się przy matce. Ministerstwo sprawiedliwości jakby nie widziało różnicy i lekceważy ten temat - mówi Ireneusz Dzierżęga. Stowarzyszenie Centrum Praw Ojca i Dziecka skupia się przede wszystkim na pomocy walczącym o dzieci ojcom. - Co drugi telefon do nas jest od kobiet, dzwonią w sprawach związanych z braćmi, ojcami, synami czy mężami. Jednak ze względu na nierówność, która panuje w naszym kraju, na totalne lekceważenie praw dzieci do ojców i praw samych ojców, skupiamy się głównie na nich - mówi prezes stowarzyszenia, przez które w ciągu 15 lat przewinęło się 13,5 tysiąca spraw.
Jednocześnie przyznaje: są byli-mężowie-ale-wciąż-ojcowie, którzy uchylają się od spotkań z własnymi dziećmi, a jeszcze bardziej - od płacenia alimentów. Prezes mówi o tym krótko: - To jest hańbiące, niemęskie, nie ma nic wspólnego z odpowiedzialnym ojcostwem. Absolutnie nie popieramy czegoś takiego.
Nie brak też ojców, których na alimenty rzeczywiście nie stać. - Nic nie mają, są sterani życiowo, zdrowotnie, zawodowo, po rozwodzie popadli w zubożenie, niejednokrotnie stali się bezdomni, ale wciąż im zależy na dzieciach. I tych ojców bronimy - wyjaśnia Dzierżęga.
Są wreszcie tacy jak Marcin i Adam (imiona zmienione, tak jak imiona ich dzieci).
Pierwszy jest inżynierem, ma 40 lat. Powodzi mu się zawodowo, prywatnie to dramat. Zanim cokolwiek zdąży powiedzieć, wyjmuje komórkę, pokazuje zdjęcia dzieci. 12-letni Piotrek jest trochę podobny do ojca, trochę do matki, 7-letnia Ola to wykapany tata, nawet gdyby chciał, Marcin się jej nie wyprze. Sęk w tym, że nawet przez myśl by mu to nie przeszło. Od blisko roku z jeszcze-żoną walczy o opiekę nad dziećmi. Na początek - choćby o kontakt z nimi.
Drugi ma 42 lata, prowadzi gospodarstwo rolne, samotnie wychowuje 12-letnią Martę i o 5 lat młodszego od niej Tomka. Prawo do opieki nad nimi udało mu się wywalczyć tylko dlatego, że jego była-już-żona ma zdiagnozowaną schizofrenię paranoidalną. A i tak wygrał dopiero w "drugim rzucie". Mimo iż już wtedy wiadomo było, że matka dzieci choruje psychicznie, że ma za sobą hospitalizację, że odmawia pracy z psychiatrą i przyjmowania leków, orzekając rozwód to jej sąd przyznał dzieci, Marcin dostał ochłap - tak zwane kontakty dwa weekendy w miesiącu.
* Zgrzytanie*
Tomek bardzo dobrze się uczy, ma najlepsze oceny wśród rówieśników, Marta zresztą też ma głowę na karku, jest w klasowej czołówce. Gdy Adam mówi o nich, aż kipi dumą. Ale gdy rozmowa schodzi na jego małżeństwo, na pierwszy na pierwszy plan przebija się smutek, żal nawet jakiś. - Przez 10 lat było naprawdę super, zgrzeszyłbym, gdybym powiedział inaczej - zaczyna swoją opowieść Adam. Super oznacza, że: relacje małżeńskie układały się bardzo dobrze, dzieciaki były zadbane, obiad ugotowany. Później coś zaczęło zgrzytać.
Na przykład: żonie uroiło się, że Adam chce porwać syna, ze swoim ojcem i wielkim rwetesem przyjechała na pole, gdzie Adam z Tomkiem doglądali żniw, siłą wyrwali mu chłopca z rąk, choć mały płakał i krzyczał "tata, zabierz mnie!", wrzucili w samochód, zawieźli do domu.
Albo: wyszła na dwór z wielkimi nożyczkami, które dziadek przyniósł potem do domu, a sama wezwała policję i rozsypała przed funkcjonariuszami róże. I jeszcze: w centrum handlowym sprzedawała ubrania, ale była głęboko przekonana, że to tylko przykrywka, że tak naprawdę handluje narkotykami.
Wiosną 2012 roku trafiła do szpital psychiatrycznego, w wyniku obserwowanych przez rodzinę od kilku miesięcy "dziwacznych zachowań" i podejrzeń o "zamiary suicydalne". Wyszła z niego z rozpoznaniem "ostrych zaburzeń psychotycznych podobnych do schizofrenii", pół roku chodziła do poradni zdrowia psychicznego, później nie chodziła do psychiatry, przecież "było tyle spraw w sądzie", przepisanych w szpitalu leków nie kupiła, bo "ktoś wszedł do domu i zabrał receptę". Choć to nie miało większego znaczenia, przecież, jak twierdzi, jest zdrowa.
Półtora roku później złożyła w sądzie wniosek o separację, po trzech miesiącach, tuż przed samą rozprawą, zmieniła zdanie, zażądała rozwodu. We wniosku napisała, że Adam nie interesuje się dziećmi i często go w domu nie ma. Później, w rozmowie z biegłą psycholog, mówiła: "podczas ich wspólnego życia nic nie kupował, nie remontował domu, nie płacił ubezpieczeń i szczepień dzieci, nie regulował opłat za dom” oraz że „wychodził z domu, ale nie wie gdzie, nie dawał jej pieniędzy". Za chwilę zaś: że "prowadził własną działalność jeździł do Budapesztu po kurtki". Jeszcze później, podczas badania przez biegłą psychiatrę: "były mąż nie dawał na nic dla dzieci, z domu koszule wynosił ukradkiem, rachunków nie płacił".
Po rozwodzie Adam wyprowadził się z domu, ale ze wsi już nie. Wynajął mały pokoik za wcale niemałą jak na jego możliwości sumę. - Chciałem być jak najbliżej dzieci. Miałem ustalone kontakty z nimi dwa razy w miesiącu, na weekendy, ale musiałem widywać je częściej, więc parę razy w tygodniu zaglądałem do nich do przedszkola i szkoły - opowiada Adam. Jego budżet, uszczuplony o 800 złotych alimentów i 700 złotych na wynajętą klitkę, nie wytrzymał przeciążenia, po pół roku Adam musiał wrócić do rodzinnej miejscowości, 130 kilometrów dalej.
Aż nadszedł lipiec ub. roku. Adam, zgodnie z postanowieniem sądu, wziął dzieci na dwutygodniowe wakacje. I już ich nie oddał. - Dzień później żona znów trafiła do szpitala, doprowadzona przez policję, bo była bardzo agresywna. Jej rodzice zadzwonili - opowiada Adam. Gdy żona po 10 dniach wyszła ze szpitala na własne życzenie, a termin wyznaczonych przez sąd "kontaktów" z dziećmi dobiegał końca, Adam złożył wniosek o zabezpieczenie miejsca pobytu dzieci przy nim. Na decyzję czekał półtora miesiąca, do tego czasu Tomek i Marta byli u niego de facto nielegalnie.
Daj mamie rozwód
- Nie ma większej radości, niż przytulić dziecko, jak się wraca z pracy - mówi Marcin łamiącym się głosem. Ola i Piotrek mieszkają teraz niecałe 2 kilometry od niego, ale widuje ich tylko raz w tygodniu, na cztery godziny, tak wyznaczył sąd w ramach tzw. zabezpieczenia kontaktów na czas rozprawy rozwodowej. Choć Marcin wnioskował o to, by z jeszcze-żoną dzielić się opieką nad dziećmi niemal po równo - co drugi weekend, połowę wakacji, przynajmniej 1,5 dnia w czasie Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. - Przecież nawet dla niej byłoby to lepsze, miałaby więcej czasu dla siebie, byłoby jej lżej - mówi Marcin.
Według jego relacji ich małżeńska sielanka skończyła się po czterech latach, gdy na świat przyszedł Piotrek. - Wtedy żona zaczęła prowadzić jakieś gry, zdystansowała się do mnie, całą miłość przerzuciła na syna. A jak poszła do pracy, to stała się bardzo apodyktyczna. Trzy lata później, po urodzeniu Oli, było jeszcze gorzej. Marcin był jednak gotów ratować swoją rodzinę za wszelką cenę.
Aż przyszła jesień 2015 roku. Marcin wyjeżdżając w delegację w poniedziałek miał pełną rodzinę, klasyczne dwa plus dwa, wymarzoną "parkę", wracając z niej w piątek - już tylko puste mieszkanie. - Jeszcze we wtorek rozmawiałem z żoną, z dziećmi w środę. Wracam, na klatce schodowej widzę, że nie ma rowerów. Otwieram drzwi do mieszkania, a tu brakuje materacy, niektórych mebli, wszystkich ubrań, jedzenia, kosmetyków. Został tylko komputer i telewizor - opowiada Marcin.
Pal licho meble i jedzenie, ale gdzie są dzieci? Marcin przez kolejne kilkanaście minut wisiał na telefonie, dzwonił do żony (nie odbierała), do swojej matki, na policję. Przez kolejne kilka godzin biegał po ośrodkach, gdzie dzieci powinny być na zajęciach dodatkowych (nie było). Przez kolejne kilka dni nie zmrużył oka. W międzyczasie dostał krótką wiadomość SMS: "wyprowadziłam się od ciebie". Później kolejną: "dzieci są bezpieczne".
Po kilku tygodniach Marcin otrzymał pismo z sądu: żona wnosi o rozwód, bez orzekania o winie. W odpowiedzi zażądał zabezpieczenia kontaktów z dziećmi. Wtedy żona zmieniła stanowisko, jak określa to Marcin, "usztywniła się", zażądała 3,5 tysiąca złotych w alimentach, w zamian zaoferowała Marcinowi widzenia dwa razy w tygodniu, w niedzielę, przez osiem godzin. - Myślałem, że uda się z nią dogadać, że papiery nie będą potrzebne, ale nie odbierała telefonów, nie chciała się ze mną spotkać. Dzieci zobaczyłem dopiero po dwóch tygodniach, poszliśmy na pizzę. A na dzień dobry syn do mnie mówi: "tato, daj mamie rozwód, bo wcześniej była dla nas niedobra, a teraz jest dobra". Tak go żona urobiła.
Dziwne rzeczy
Przez pół roku żona Adama nie widziała dzieci, nie przyjechała do nich, kontaktowała się tylko przez telefon, a to i tak z różnym skutkiem. - Nie chcieli z nią rozmawiać, nieraz widziałem po kilkanaście nieodebranych połączeń. Dopiero po badaniu psychologicznym córka zaczęła odbierać od matki telefon - wyjaśnia Adam.
Badania okazały się konieczne, bo na rozprawie rozwodowej żona oskarżyła Adama o molestowanie córki. - Sędzina zapytała mnie wtedy: "wie pan, co za to grozi?", a mnie oblały zimne poty - wspomina. Biegła psycholog opinię wydała na podstawie: akt sprawy, rozmów kierowanych z Martą, Tomkiem (oficjalnie zwanych małoletnimi), Adamem i jego żoną ("uczestnikami postępowania"), obserwacji i kilku testów, m.in. niedokończonych zdań J.B. Rottera, Skali Postaw Rodzicielskich i Kwestionariusza Osobowości Eysnecka.
O Marcie napisała: "pamięta kłótnie mamy i babci oraz mamy i dziadka, (…) od ojca wie, że mama jest chora, ale nie wie na co. (…) Czuje się kochana i akceptowana przez oboje rodziców (…). Ojciec jest dla niej osobą, która ma dobre serce, pomaga, jest dobry i miły, daje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Matka kojarzy jej się z kimś, kogo lubi obejmować, jest wesoła, zasługuje na prezenty, jest z nią zawsze dużo śmiechu, lubi przytulać".
O Tomku: "wie, że jego siostra tęskni za T. (rodzinną miejscowością), jednak on nie chce tam wrócić, bo działy się tam dziwne rzeczy. (…) Postrzega ojca jako osobę znaczącą, dającą poczucie bezpieczeństwa, w wielu sprawach zwraca się do niego po pomoc, matka jest dla małoletniego osobą, która w chwili obecnej nie wpływa znacząco na jego codzienne życie".
O Adamie: "w kontakcie z dziećmi wykazywał dużą wrażliwość (…), był opiekuńczy, spokojnie rozmawiał z nimi, zachęcając je do bezpośredniego kontaktu z matką".
O żonie: w kontakcie z dziećmi zauważa się u niej "ubogą ekspresję mimiczną, spłycony afekt, zubożenie ogólnej ekspresji", spotkanie z nimi trwa krótko, wychodzi z niego bez pożegnania.
Adam przyznaje: jeśli chodzi o opiekę nad dziećmi przez półtora roku, gdy Marta i Tomek mieszkali z jego byłą żoną, to nic jej zarzucić nie może, dzieci głodne ani brudne nie chodziły, o jakiejś przemocy ze strony matki nie było mowy. Gdy później, wyrokiem sądu, trafiły pod jego opiekę, mimo braku kontaktu z nimi była-już-żona próbowała o nie walczyć. - Kiedy były chore, zadzwoniła z prośbą, żeby zostały dwa dni dłużej u mnie. Kazałem jej wysłać SMS tą prośbą, bo podejrzewałem, że coś kombinuje, żeby nie wróciły, a wtedy mogłaby zgłosić na policję ich porwanie i wystąpić z papierami do sądu, żeby mi je odebrano - opowiada Adam. I dodaje, że wychowawczynie Marty i Tomka za każdym razem, gdy wpadał ich odwiedzić w szkole (czyli 2-3 razy w tygodniu), patrzyły na niego koso. - Byłem niemile widziany, żona nagadała na mnie wychowawczyniom, bały się, że chcę dzieci porwać, miały mnie na oku cały czas.
Teraz byłej-już-żony się nie obawia. Ale teścia i owszem. - Zapowiedział, że porwie dzieci. Mówił to w złości, ale na wszelki wypadek szkoła i policja są o tym powiadomione, staramy się też razem z moją mamą pilnować dzieci, odbierać je ze szkoły - wyjaśnia Adam. Czeka też na pierwszy przelew od niej, bo sąd w końcu przyznał mu alimenty, po 400 złotych na dziecko.
Kłody
Marcina rozwód z żoną jest w toku, kolejna rozprawa za kilka miesięcy. W międzyczasie, opowiada Marcin, jeszcze-żona rzuca mu kłody pod nogi. Potykają się o nie też jego dzieci. - Poza wyznaczonymi czterema godzinami w tygodniu nie mogę ich widywać, nie mam prawa ich odwieźć po zajęciach, o jakichś uroczystościach dowiaduję się na 5 minut przed rozpoczęciem. Żona ma nadzieję, że będę w pracy i nie zdążę. Gdy tylko mi się uda, jadę więc rano do świetlicy, żeby zobaczyć się z córką chociaż przez kilka minut, bo syn już został przez matkę urobiony - mówi Marcin.
Gdy już się Marcin widzi z Olunią i Piotrusiem (bo tylko tak o nich mówi, zawsze zdrobniale), czasu wystarcza tylko, żeby ugotować obiad i chwilę pogadać. Czasem tylko wyskoczą do kina czy filharmonii. A to i tak wszystko w nerwowej atmosferze, bo na godzinę przed zakończeniem "kontaktów" żona zaczyna wydzwaniać, za kwadrans rozdzwaniają się poustawiane w komórkach dzieci budziki. - Jak żona zabrała całą pościel, wszystkie materace, pojechałem z siostrą na zakupy, wszystko uzupełniliśmy. Od pół roku stoi wszystko nie ruszone, bo dzieci nie mogą zostać u mnie nawet na noc. Mają się mnie po prostu bać.
Marcin sam żony też się wystraszył po drodze, bo w nowym wniosku o rozwód ("ulepszonym" po twardym stanowisku Marcina, że nie chce się rozwodzić, a jeśli już - to pod warunkiem opieki naprzemiennej nad dziećmi), żona napisała, że się nad nią znęcał, fizycznie i psychicznie. Jako dowód przedstawiła obdukcję lekarską sprzed siedmiu lat - wydrukowaną kartkę z opisem "obrażeń", bez nazwiska lekarza, przychodni, pieczątki. - To jest preparowanie dokumentów, przestępstwo karalne. Zgłosiliśmy to w prokuraturze, ale nie chce podjąć postępowania. Będę w tej sprawie pisał do samego ministra jeśli trzeba - wtrąca Ireneusz Dzierżęga.
W opinii na temat relacji w rodzinie Marcina psycholog oceniła: że Piotrek siostrę koryguje, gdy mówi o tęsknocie z tatą i smutku, że się z nim nie może spotkać. Że Ola sprawia wrażenie "dziecka zastraszonego", "obawia się odrzucenia przez matkę", "szuka bliskości ojca, tuli się do niego". Że Marcin w kontakcie z dziećmi wykazuje się "spokojem, adekwatną do ich wieku opiekuńczością - bez zaborczości czy afektacji". Wreszcie: że Marcin "ma odpowiednie predyspozycje wychowawcze i warunki do tego, aby stanowić dla dzieci prawidłowy wzór do naśladowania, pełnić właściwą opiekę i stworzyć optymalne warunki do rozwoju".
Dlatego serce mu się kraje przy każdym spotkaniu, rozmowie, SMS-ie. Także gdy słyszy, jak syn zapewnia go "my się mamy nie boimy". Pęka, gdy córka prostuje brata: "wiesz przecież, że się mamy bardzo boimy".
Misja
Ireneusz Dzierżęga wyjaśnia, że często sprawy, które przetaczają się przez Stowarzyszenie Centrum Praw Ojca i Dziecka, są bardzo skomplikowane. Zwłaszcza jeśli rozbijają się o lokalny układ. To znaczy: dzielnicowy jest do niczego, prokuratorowi się nie chce drążyć sprawy, sędzia postępuje sztampowo. - I już mamy gotową tragedię - mówi prezes. Dlatego proponujemy rozwiązania: m.in.kierowanie do spraw rodzinnych doświadczonych funkcjonariuszy, którzy potrafią rozeznać, kto rzeczywiście jest sprawcą przemocy domowej, urealnienie działalności zespołów ds. przeciwdziałania dyskryminacji ojców na poziomie rządu, jak było wcześniej, likwidacja Rodzinnych Ośrodków Diagnostyczno-Konsultacyjnych (które Ireneusz Dzierżęga nazywa "najbardziej znienawidzoną przez każdego ojca instytucją"), wreszcie - powołanie rządowego centrum badania osób molestowanych seksualnie.
Bo w grze, w której dziecko staje się kartą przetargową, fałszywe oskarżenie o pedofilię urasta do rangi dżokera. A Ireneusz Dzierżęga zna dziesiątki takich rozgrywek. - Znam przypadek, kiedy matka, patrząc w sufit na sali sądowej, oskarżyła męża o molestowanie 5-letniego synka (są i takie, które nie mrugną okiem fałszywie oskarżając, są „przekonywujące”). Sprawa została skierowana do zbadania przez instytut ekspertyz sądowych, w tym czasie ojciec mógł spotykać się z dzieckiem tylko pod okiem kuratora, któremu musiał płacić za każdą godzinę 180 złotych. Po roku eksperci w 60-stronicowym raporcie nie zostawili suchej nitki na matce. Tylko że ojciec wydał w tym czasie 40 tysięcy złotych na kuratora, a dziecku zrujnowano psychikę - opowiada Dzierżęga.
Wreszcie stwierdza zdecydowanie: - Ojcostwo to jest kierat codziennych obowiązków, harówa, ogromna odpowiedzialność, ale i wielkie szczęście, nie można tego z niczym porównać. Nie po to natura stworzyła mężczyznę, żeby był tylko dawcą nasienia, a potem tylko bankomatem do płacenia. My, ojcowie, mamy swoją misję do wypełnienia. Życiową misję.
Zobacz także:
Chyra, Szyc, Kalisz - jak zmieniło ich ojcostwo?