Sąsiedzi. Gdy odwieczni wrogowie mieszkają dom w dom
"Mordowali ludzi, palili domy, musieliśmy uciekać" - tak w Kosowie powie Serb o Albańczykach i Albańczyk o Serbach. Choć echo wojny sprzed 17 lat jeszcze pobrzmiewa, zostało w tym maleńkim kraju kilka wiosek, gdzie jedni i drudzy żyją dom w dom. I o sąsiadach złego słowa nie dadzą powiedzieć.
28.07.2016 | aktual.: 28.07.2016 13:03
W kosowskim kotle bulgotało właściwie przez cały XX wiek: Albańczycy i Serbowie brali się za łby szczególnie w czasie pierwszej wojny bałkańskiej (1912-1913) i obu wojen światowych. Apogeum przyniosła wojna, która wybuchła 1 marca 1998, trwała rok, trzy miesiące, dwa tygodnie i sześć dni, nabiła na licznik ponad 13 tysięcy zabitych i zmusiła do ucieczki z domów ponad milion ludzi.
Przed wojną
Serbowie Dobrila i Vlastimir mają po 76 lat, są małżeństwem od prawie pół wieku. Od 17 lat są tak jakby bezdomni. To znaczy: dach nad głową jest, od 1999 roku mieszkają w ośrodku dla przesiedleńców Lahor w kosowskiej Brezowicy. I własny dom też niby mają, stoi w Urosevac (alb. Ferizaju) w południowym Kosowie, ale ostatni raz widzieli go 13 lat temu, jak ich greccy żołnierze KFOR zawieźli czołgami na wycieczkę w rodzinne strony, żeby sobie chociaż z daleka popatrzyli przez szkiełko przeszłości. Mimo to w pierwszym odruchu zapewniają zgodnie: "Dzięki Bogu przed wojną wszystko było dobrze. Nie mieliśmy żadnych problemów”.
Dopiero po chwili Dobrila dodaje, że może nie tyle żadnych, co po prostu wielkich. Albańczykom lepiej się żyło niż Serbom. Raz, że było ich coraz więcej - w 1971 roku na przykład stanowili 73 proc. mieszkańców Kosowa, dwie dekady później już 81 proc., Serbów zaś coraz mniej (odpowiednio: 18 i 10 proc.).
Dwa, że i warunki do życia Albańczycy mieli lepsze niż Serbowie, przede wszystkim: opiekę zdrowotną, edukację, pracę. Choć oni sami też nie mieli co narzekać. Zanim wybuchła wojna, Dobrila przepracowała trzy lata jako sprzątaczka w Jugobanka, Vlastimir całe zawodowe życie spędził w fabryce narzędzi. - Ale na jednego Serba u mnie w fabryce przypadało siedmiu Albańczyków - mówi. Jego żona dodaje: - Dyskryminacja Serbów była, i owszem. Ale to na pewno nie były prześladowania - zapewnia 76-latka.
Co innego mówią Albańczycy. A właściwie mówią to samo, że był spokój, choć równości między Albańczykami a Serbami już nie. Tylko w ich opowieściach dyskryminowani i dyskryminujący zamieniają się miejscami. Emrusz Dernjani, dyrektor szkoły w Palivodicy w gminie Hani i Elezit, wspomina na przykład: - Jak byłem dzieckiem, to nie mieliśmy prawa uczyć się naszego języka, korzystać z albańskich książek. Po naszemu mówiło się tylko w domu, oficjalnie, w szkole i na ulicy funkcjonował tylko serbski.
Dopiero w 1974 roku nowa konstytucja Jugosławii uniezależniła Kosowo od Belgradu.
- Wtedy wszystko się zmieniło, w końcu mieliśmy jakieś prawa. Nawet przed wojną było spokojnie, Albańczycy pracowali w gminie, w szkołach, w szpitalu. Dobrze nam się żyło.
Z jego relacji wynika, że w latach 1991-1997, kiedy był już dyrektorem szkoły średniej, wojska serbskie kręciły się tu i tam, blokowały młodym Albańczykom drogę do szkół, starszym zakazywali uczyć. - Organizowaliśmy więc lekcje po domach, prywatnie, po cichu. W czasie wojny też, ale wtedy nie braliśmy za to żadnych pieniędzy - opowiada Dernjani.
W czasie wojny
Vlastimir mówi: Nawet jak wybuchła wojna, to między nami a Albańczykami był spokój, wojna szalała na północy i zachodzie, najgorzej było w okolicy Peci (Peje).
Według jego relacji, dopiero gdy zaczęły się naloty NATO, Albańczycy poczuli się silniejsi, zaczęli Serbom robić problemy, bić, prześladować. - My już zdążyliśmy wyjechać, ale moja siostra z rodziną zostali w rodzinnej wsi. Gdy któregoś dnia przyjechaliśmy do nich, zastaliśmy ich ledwo żywych. Serbowie bili ich do nieprzytomności, całą noc. A rano powiedzieli im: "uciekajcie do Serbii" - opowiada Vlastimir. Dobrila dodaje: - Bili wszystkich, kobiety i mężczyzn. I bili wszyscy, kobiety i mężczyźni. Znam co najmniej kilka rodzin, które tak urządzili.
Serbowie stwierdzają zgodnie: Albańczycy, a konkretnie UÇK (Armia Wyzwolenia Kosowa, albańska partyzantka, uznana przez władze Serbii i przez pewien czas również Unii Europejskiej za organizację terrorystyczną), robili co mogli, żeby ich z Kosowa przegnać. Nebojsa Rusamović stwierdza na przykład: - Wszystko, co tylko pachniało Serbami, chcieli zniszczyć, domy, mosty, szkoły, wreszcie ludzi, wygnać albo zabić.
Albańczycy mówią to samo, tylko o Serbach. W 1,5-tysięcznej wiosce Palivodica ofiary były dwie, ojciec i syn, lokalni prominenci i społecznicy. Tak opowiada o nich Emrusz Dernjani: - Przyszli do nich do domu zimą, w nocy, i ich zabili. Kto? Możemy się domyślić. Tu wszędzie byli Serbowie… - zawiesza głos. W wiosce Lac w gminie Hani i Elezit z dymem poszła mała szkoła i 24 domy, jak wylicza nauczyciel Nazim Laci. Ofiary w samej wsi były dwie, w okolicy - znacznie więcej. Laci doliczył się 22 zabitych tylko wśród swoich ówczesnych i byłych uczniów. - Wojska serbskie robiły wszystko, żeby stąd ludzi przepędzić. Zabijali, kogo złapali. Najmłodsza ofiara miała 15 lat, najstarsza 64 lata - mówi.
We wsi Korbolić w gminie Kačanik Serbów nie ma i nawet przed wojną nie było. Tylko w czasie konfliktu zawitało tu wojsko serbskie, zostawiło po sobie pożogę (lider wioski Ismet Leskovica mówi, że wszystkie domy, co do jednego, były spalone) i zaminowane okolice.
- Sporo ludzi zginęło w czasie wojny, sporo po wojnie, na minach - wyjaśnia Leskovica (konkretnych liczb nie jest w stanie podać).
Nedżat Bakiu, były lider wioski Bitinya Gornaja, wyjaśnia, że w okolicy wojny jako takiej nie było. Przynajmniej nie w sensie frontu, potyczek między armią a partyzantką, niekończących się kanonad z karabinów. Nawet gdy inne części Kosowa płonęły, w Bitinyi Gornej 18 rodzin – 15 albańskich i 3 serbskie – żyły spokojnie. – Dopiero jak przyszła serbska armia, zaczęły się pogromy. Nasi sąsiedzi, Serbowie, krzywdy nam nie zrobili, ale ręce mieli związane, nie mieli nas jak obronić. Wszyscy Albańczycy więc uciekli, większość schroniła się w Ferizaju (serb. Urosevac). Każdy jeden dom był spalony. To znaczy każdy albański dom, Serbom włos z głowy nie spadł.
Po wojnie
Uciekali też Serbowie, niektórzy prosto do ośrodka dla przesiedleńców, inni szukali schronienia w Macedonii, jeszcze inni, jak Dobrila i Vlastimir, wyjechali do Serbii. Oni akurat szybko wrócili, tęskno im było za rodzinnymi stronami, a jak się sytuacja w Kosowie ustabilizowała (oficjalnie to znaczy: wojna się skończyła, podpisano rozejm), to zamarzył im się ich dawny dom. - Najpierw się osiedliliśmy tutaj, w ośrodku, mieliśmy nadzieję, że jak się wojna ostatecznie skończy, to będziemy mogli wrócić do domu. Ale nie było takiej możliwości, mieszkali tam już inni ludzie, Albańczycy. Odebrali nam dom i ziemię, żadnej rekompensaty nie było. Powiedzieli nam: to jest teraz nasze, jak będzie wasze, to będziecie sobie tu gospodarować. Zostaliśmy w ośrodku - mówi Dobrila.
Zlatan opowiada z kolei, jak zawarł przed ucieczką z sąsiadem Albańczykiem układ: pierwszy wyjechać miał dla własnego bezpieczeństwa, przeczekać gdzieś spokojnie do końca wojny, drugi w tym czasie miał mieć oko na dom pierwszego, a po jego powrocie oddać klucze. - Wróciłem, ale sąsiad już się u mnie zadomowił. Powiedział, że co najwyżej może mnie spłacić, przecież Serbów i tak już nie ma w mieście. Obiecał równowartość czterdziestu tysięcy euro, połowę od razu, połowę w ratach. Do dzisiaj nic nie dostałem - mówi Zlatan.
Takich wiosek i miast, które kiedyś były mieszane etnicznie, jest od groma. Na przykład Urosevac nazwę serbską nosi już tylko z grzeczności, wcześniej Serbów i Albańczyków w mieście było mniej więcej po równo, teraz to czysto etniczne miasto, po prostu albański Ferizaj.
W Štrpcach, jednej z raptem czterech gmin, gdzie ostali się Serbowie, poza kilkoma wioskami serbskimi, takich mieszanych, gdzie mieszkają obie nacje, są cztery. Choć i tu nie obeszło się bez problemów. Do Bitinyi Gornej Albańczycy wrócili dopiero w 2005 roku, po kilku latach negocjacji z Serbami z sąsiednich wiosek. - Nie chcieli, żebyśmy wrócili, mówili, że wtedy nie będzie tu spokoju. Myślę, że przede wszystkim chodziło im o nasze ziemie, które chcieli wziąć dla siebie, tu przychodzili wypasać bydło i owce - mówi Nedżat Bakiu.
Gdy w końcu - z pomocą polskich żołnierzy KFOR, którzy do Bitinyi Gornej zajeżdżali codziennie - udało się wynegocjować powrót Albańczyków, życie wróciło do normy.
- Wszyscy zachowywali się, jakby nigdy nic się nie stało. Gdy organizacje humanitarne pomagały nam się odbudować, poprosiliśmy, żeby pomóc też jednej rodzinie serbskiej z naszej wsi, bo ich dom też był już bardzo zniszczony - dodaje Bakiu.
Teraz
- Tutaj nie jest źle, sami swoi - mówi Dobrila i ma na myśli Serbów mieszkających w czterech ośrodkach dla przesiedleńców w gminie Štrpce (ostatnich w całym Kosowie). - Jakby ktoś chciał na nas napaść (i tym razem ma na myśli Albańczyków), to jest KFOR, obroni nas. A póki co tak sobie żyjemy, nic nam nie trzeba - tak odpowiada na pytanie kpt. Grzegorza Raźnego, dowódcy III sekcji zespołu łącznikowo-monitorującego XXXIII zmiany PKW KFOR, o pomoc humanitarną. - Tylko własny dom by nam się przydał, żeby na stare lata jeszcze pobyć na swoim - wzdycha.
W temacie relacji z Albańczykami zbyt wiele do powiedzenia nie ma, ośrodek Lahor to serbska enklawa. Młodsi jeżdżą co prawda do innych miejscowości, nawet do Urosevac/Ferizaju, i różnie gadają. Ich siostrzeniec stwierdza na przykład: - To nie jest normalne, że jedziesz do innego miasta i ktoś na ciebie krzywo patrzy, bo jesteś innej narodowości. Może nie wszędzie Serb by dostał po gębie, ale w niektórych miejscach na pewno. Nie jest tu dla nas bezpiecznie.
U Gorana w wiosce Sushice, której jest liderem, na ok. 200 mieszkańców Albańczyka nie ma ani jednego. Ale w sąsiedztwie i owszem. - Między Serbami i Albańczykami jest spokój, jak przyszedł KFOR, to w końcu sami zrozumieliśmy, że nie ma się co bić, zabijać, tylko trzeba jakoś żyć razem - wyjaśnia. I dodaje, że się ludzie ponad podziałami etnicznymi czy religijnymi jednoczą teraz przeciwko biedzie, bezrobociu i rządowi, ogółem: kosowskiej demokracji. - Tu większość Albańczyków jest bez pracy, Serbów zresztą też. Tylko ci, co pracują w państwówce, urzędach, szkołach, szpitalach, żyją w miarę dobrze. A my musimy sobie jakoś radzić, współpracujemy z Albańczykami - mówi Goran.
Ręką na przeszłość macha też Ismet Leskovica, lider albańskiej wioski Korbolić. "To już jest nieważne, trzeba patrzeć w przyszłość, nie oglądać się za siebie".
Co do przeszłości, to sam porzucił intratną pracę we Włoszech i wrócił w rodzinne strony, bo duch patriotyzmu się w nim odezwał. Teraz z pomocą dwóch pracowników hoduje krowy, głównie na mięso, sprzedaje je rzeźniom w całym kraju i, bezpłatnie, pełni funkcję lidera wioski. Przyszłość zaś jawi mu się raczej w szarych, może nawet czarnych barwach. - Tu przed wojną było 450 osób, teraz jest około 150. I wcale nie uciekli w czasie wojny, tylko później, bo nie widzieli dla siebie żadnych perspektyw. Słaba jest tu infrastruktura, dostęp do opieki zdrowotnej, szkół, słabo jest tu z pracą - wyjaśnia Leskovica.
Jego zdaniem Serbów nie ma się co bać. To znaczy nie zwykłych ludzi. - Oni są niewinni. Ale serbskich polityków już się boję, bardzo mieszają ludziom w głowach, wielu nie wie już, czy się słuchać Prisztiny, czy Belgradu - mówi lider wsi Korbolić.
Nebojsa Rusamović z kolei, dyrektor serbskiego ośrodka dla przesiedleńców, jak już pomstuje, to na urzędników, obojętnie jakiej nacji. O tych albańskich mówi więc tak: - Żadnego ciśnienia nie robią, tylko problem jest z ziemią, na której stoją ośrodki, rząd chce ją prywatyzować, dostałem jakieś dokumenty do podpisania, ale nic nie rozumiem, bo są po albańsku. O serbskich z kolei: - Po wojnie bardzo Belgradowi zależało na tym, żeby Serbów przynajmniej w Štrpcach zatrzymać. Ściągali tu ludzi do pracy, na przykład pielęgniarki z Prizren do szpitala w gminie. Pomagali nam też jako ośrodkowi dla przesiedleńców, ale w końcu powiedzieli, że nie mogą nas utrzymywać. Symbolicznie tylko jakąś pomoc co jakiś czas przysyłają, konserwy, makarony, to wszystko. No i poza tym jak mieszkańcy ośrodka mają jakieś emerytury, renty, to dostają pieniądze z Belgradu, nie Prisztiny.
Sąsiedzi
Po wojnie w Kosowie między Albańczykami i Serbami dochodziło (i wciąż nieraz jeszcze dochodzi) do większych mniejszych zamieszek. Najpoważniejsze miały miejsce w połowie marca 2004 roku, gdy poszła fama, że Serbowie utopili dwóch albańskich chłopców (plotka nie została potwierdzona). Przez kolejne trzy dni w różnych zakątkach Kosowa Albańczycy atakowali serbskie osiedla i cerkwie prawosławne. Napastników było według obliczeń KFOR ok. 50 tysięcy, zginęło co najmniej 19 osób, około czterech tysięcy uciekło z domów, siedem serbskich enklaw zostało całkowicie zniszczonych, zdewastowano też 35 cerkwi.
Ale tam, gdzie mieszkają Serbowie i Albańczycy dom w dom, ludzie jakoś wznoszą się ponad podziały etniczne i religijne. Wśród nich - Vania Ivica Puzić, dyrektor Czerwonego Krzyża w gminie Štrpce. Gdy opowiada o wojnie, w jego głosie czuć nutkę żalu do Albańczyków (momentami nawet całą uwerturę), jednak gdy przychodzi do dzielenia pomocy, wycisza ją całkowicie. - W gminie 250 rodzin, czyli około 800 ludzi żyje poniżej granicy minimum egzystencji, nie starcza im nawet na jedzenie. Nasi wolontariusze jeżdżą po wioskach, zbierają dane, później dostarczamy im pomoc. Bez względu na narodowość czy wyznanie.
To dotyczy nie tylko Czerwonego Krzyża. - Gmina Štrpce jest ewenementem na skalę Kosowa - mówi kpt. Raźny. - Dwie zwaśnione do niedawna nacje żyją w pełnej harmonii. Oczywiście w trakcie spotkań, rozmów pobrzmiewają echa danych krzywd i nie wszystkie rany się zabliźniły, jednakże społeczność wie, że muszą patrzeć w przyszłość - ich wspólną przyszłość - dodaje. To nie są puste frazesy: w gminie Serbowie stanowią 66 proc. mieszkańców, Albańczycy - 33 proc. - Wszystko jest dzielone proporcjonalnie: budżet, inwestycje, stanowiska w administracji. Kiedy dyrektorem departamentu jest Serb, Albańczyk piastuje funkcję zastępcy. Burmistrz ma dwóch zastępców, po jednym każdej nacji, a sesje rady miasta czy spotkania dotyczące bezpieczeństwa odbywają się przy udziale dwóch tłumaczy, tak jak wszystkie sporządzane dokumenty - wylicza kpt. Raźny.
Na tym nie koniec. - Serbski szpital czy albańskie punkty medyczne przyjmują pacjentów bez względu na nację. Szkolnictwo podzielone jest i dostosowane do potrzeb wszystkich. W gminie odczuwa się jakby obawę przed zburzeniem tego tak ciężko wypracowanego układu, dlatego każdy tego pilnuje. Wszyscy starają się o poprawę swojego bytu, działając często wspólnie - wyjaśnia kpt. Raźny. I jako przykład podaje masowe protesty przeciwko projektowi budowy hydroelektrowni na terenie Štrpców w 2015 roku, kiedy Albańczycy i Serbowie stworzyli wspólny front. - To, że w gminie meczet stoi vis-a-vis cerkwi, mieszkańcy szanują wzajemnie święta religijne i dzielą wspólnie często szarą i smutną codzienność, może być przykładem dla innych multietnicznych regionów.
Złego słowa o serbskich sąsiadach nie da powiedzieć na przykład albański lider wioski Bitinya Gorna. - Z tych trzech rodzin, które mieszkały tu przed wojną, została jedna, pozostałe dwie wyjechały zagranicę. Cały czas mamy z nimi kontakt. Wielu z nas hoduje maliny, a sąsiad kupuje w Serbii sadzonki i nam tu sprowadza, dzięki temu mamy z czego żyć - wyjaśnia Nedżat Bakiu.
Serbka Jelena, 27-letnia nauczycielka języka angielskiego z mieszanej etnicznie wioski Vica, mówi z kolei: - Na co dzień nie mamy za bardzo kontaktu, bo Serbowie mieszkają w jednej części wsi, a Albańczycy w drugiej. Ale wrogości nie ma, to na pewno. Po prostu wszyscy mają swoje sprawy, pracę, dom, rodzinę.
Jej mama wtrąca jednak, że jak liderzy wioski (bo jest dwóch, Serb i Albańczyk) organizowali kursy zawodowe dla kobiet, to wszystkie szły zgodnie, ramię w ramię siadały, rozmawiały o pracy przy malinach, szyciu, wychowywaniu dzieci.
Sam lider Vicy, Bajram Bajrami, tłumaczy: - Po wojnie myśleliśmy tylko o przyszłości, zapomnieliśmy o tym, co było. Od lat razem z serbskim liderem współpracujemy, by ludziom we wsi żyło się jak najlepiej, każdy pomysł omawiamy wspólnie, któryś z nas jeździ do gminy w imieniu wszystkich, Serbów i Albańczyków.
Jeden z żołnierzy zespołu LMT wyjaśnia: - Ludzie sami w końcu zrozumieli, że jak nie przestaną ze sobą walczyć, to się tu żyć po prostu nie da.