Chcę żyć tak, żeby miał mnie kto trzymać za rękę, jak będę umierał
Pisanie sprawia mu erotyczną przyjemność, a puenta jest dla niego jak szczytowanie. Na studiach dziennikarskich miał same dwóje, a mimo tego został jednym z najlepszych reporterów w Polsce. Mówi, że dzięki pisaniu zdobył swoją pozycję w świecie. Test internetowy wyliczył mu, że będzie żył jeszcze 35 lat. To kawał czasu, a jego apetyt na życie i na pisanie wciąż rośnie. Z Mariuszem Szczygłem spotykam się we „Wrzeniu Świata” w związku z promocją jego nowej książki „Projekt Prawda”.
Od 33 lat jest pan dziennikarzem. Jakie były początki pana kariery?
W wieku 16 lat już wiedziałem, że chcę być dziennikarzem. Konsekwentnie do tego dążyłem. Zawsze byłem typem, który lubi pisać. To mi sprawiało przyjemność. Powiedziałbym, że wręcz erotyczną. Zaczęło się od podwórka. Nie grałem z kolegami w piłkę – mama niechętnie wypuszczała jedynaka – próbowałem więc wejść w ich łaski, opowiadając niestworzone historie. Musiałem je dobrze opowiadać, żeby mnie nie olali. Potem poszedłem o krok dalej i pisałem im wypracowania za pieniądze. Wtedy już zyskałem poważanie. Gdzieś w podświadomości powstawały skojarzenia, że poprzez pisanie i opowiadanie zdobywam swoją pozycję w świecie.
To dlatego poszedł pan na dziennikarstwo?
Mojej mamie bardzo na tych studiach zależało. Jak jechałem do Warszawy, to mama leżała w szpitalu w Legnicy. Bardzo mnie prosiła, żebym przed wyjazdem ją odwiedził. Dała mi w prezencie kanapki, które zrobiła ze szpitalnego jedzenia. W nich było wszystko: duma, miłość i nadzieja, że jako pierwszy w rodzinie skończę studia.
I sprostał pan tym oczekiwaniom?
Na studiach dziennikarskich miałem same dwóje. Rzuciłem je po pierwszym półroczu. Bardzo długo przed mamą to ukrywałem. Jako student dostawałem kartki na mięso. Ponieważ swoich nie wykorzystywałem, to wysyłałem je do Złotoryi. Gdy rzuciłem studia, musiałem szybko podjąć pracę, by mama nie nabrała żadnych podejrzeń. W biurze zatrudnienia spytałem, gdzie są takie same kartki jak kartki studenckie. Powiedziano mi, że dostają je: pomoce w kuchni, sprzątacze ulic, pokojowe w hotelu i… pracownicy poczty. Mój wybór był oczywisty.
A do jakich prawd doszedł pan, roznosząc listy ludziom?
Przekonałem się, że łatwo mogę zjednywać sobie ludzi i dostawać napiwki.
Napiwki? Dlaczego?
Tak, dawniej listonosz żył z napiwków. Pracę na poczcie zacząłem w wieku dwudziestu lat. Najpierw zaczynałem w rozdzielni listów. Pracowałem jednak za szybko. Po godzinie miałem już skończoną pracę, którą inni wykonywali w trybie sześciogodzinnym. Strasznie mi się to nie podobało. Pewnego dnia pani naczelnik wezwała mnie do gabinetu i przekazała, że „nie mogę im niszczyć systemu i życia.” Zostałem więc listonoszem. Początkowo chodziłem w zastępstwie tych, którzy byli na urlopach czy zwolnieniach lekarskich. Szybko jednak się okazało, że w momencie gdy przychodziłem do adresatów z rentami, to oni na moją wizytę bardzo się cieszyli. Ci ludzie lubili ze mną rozmawiać, a ja lubiłem wysłuchiwać ich historii. Pamiętam to jako mój sprawdzian, że mogę być lubiany.
Mama nie zorientowała się, że pan nie studiuje?
Wiedziałem, że dla niej będzie to okropny cios. Przyznałem jej się dopiero, kiedy miałem pierwsze sukcesy dziennikarskie na koncie. I jednocześnie obiecałem, że mimo wszystko zdobędę tytuł magistra. Jestem rekordzistą Uniwersytetu Warszawskiego – studiowałem 16 lat! Zacząłem studia w 1985 roku, a skończyłem w lutym 2001. Pamiętam, jak obroniłem swoją pracę i natychmiast mój promotor powiedział: „Panie Mariuszu, może by pan chciał od jutra dla nas pracować? Pan tak dobrze zna nasz wydział!” I tak też się stało!
To był pan: listonoszem, ghostwriterem swoich kolegów z podwórka, wykładowcą, dziennikarzem w „Gazecie Wyborczej” – i oczywiście – prezenterem telewizyjnym w „Na każdy temat.”
Tak, po sześciu latach w „Gazecie Wyborczej ” przestałem się rozwijać. Pojawiła się jakaś blokada. Wtedy zadzwonił producent Witold Orzechowski, który przypadkiem usłyszał mnie w radiu. Uznał, że mój głos wzbudza zaufanie i zostałem zaproszony do talk-show „ Na każdy temat.” W tym programie pytało się o proste rzeczy: „Czego się pan boi?”, „Z iloma kobietami ma pan romans?”, „A jaka była pani pierwsza myśl po amputacji piersi?” To były proste pytania, które wcześniej w telewizji nie padały, dlatego ten program miał ogromną popularność. W 1995 roku jako pierwsi w telewizji poprosiliśmy seksuologa, żeby pokazał publicznie, jak zakładać prezerwatywę na banana. Nigdy moich rozmówców nie potępiałem, to nie było „dziennikarstwo kopniakowe”. Prowadzący nie chciał sam zabłysnąć, niszcząc tym samym gości. Odgrywał on służebną rolę. Ludzie mieli poczucie, że nie będą ośmieszeni i wyśmiani. Życzliwy sposób bycia sprawdza się w moim życiu. Akceptuję ludzi i oni to czują.
Jednak z telewizji pan zrezygnował.
Bo telewizja mnie zaszufladkowała. Trafiłem do szufladki z etykietką: „prawdziwek boży” – czyli taki prosty, niezbyt lotny. Sam nazwałem siebie „disco polo publicystki telewizyjnej.” Na forach pisali: „znam tego debila, który nieudolnie prowadził program telewizyjny”. Telewizja była dla mnie przygodą, dzięki której kupiłem mieszkanie sobie, a potem rodzicom w Warszawie.
A skoro o rodzicach mowa. W pana najnowszej książce „Projekt Prawda” bardzo ciepło pisze pan o swoim ojcu.
Codziennie jesteśmy w kontakcie. Tata dzwoni i mówi: „Synu chcę tylko usłyszeć twój głosik, bo ja, synu, nie mogę żyć bez twojego głosu!” Ja mam 49 lat, tata 83. Jak byliśmy ostatnio w Pradze, to cały czas interesowały go dziewczyny: „Synu, najważniejsza w życiu jest koszula, musi być wyprasowana i czysta.” Spytałem: „Tato, dlaczego?” A on: „ Bo tylko wtedy jakaś dziewczyna może się do nas przytulić w tramwaju, wtedy człowiek od razu jest o 30 lat młodszy!” Któregoś dnia tata, w trosce o swój wizerunek, powiedział do mnie: „Synu, tylko nie pisz tam przypadkiem, ile mam lat! Możesz napisać na przykład, że ważę 78 kg i 80 dag, ale… nago!” Jak czasami sobie myślę, w kogo się wrodziłem, to chyba w mojego tatę.
I na starość będzie pan rozdawał ludziom cukierki na przystanku?
Niewykluczone. Mój ojciec często wychodzi „na Warszawę” i rozdaje ludziom cukierki. Niektórzy się boją, że może zatrute. Mój tato mówi: „Jestem już stary, na starość się dziecinnieje. A czym żywią się dzieci? Cukierkami! I lubię się dzielić z innymi”. Mój tata jest pisarzem, chociaż o tym jeszcze nie wie. Zawsze mówi ciekawie i znacząco, nawet jeśli żartuje. Ludzie nie potrafią ciekawie opowiadać swoich historii, a to reporter musi usłyszeć w tym coś niezwykłego. Jednym z moich bohaterów był policjant, który ochraniał mszę Benedykta XVI. Powiedział jedno zdanie: „Nie mogłem spokojnie pracować, bo musiałem ukrywać łzy szczęścia.” Pomyślałem, że jeśli policjant mówi o łzach, to musi być wrażliwy facet, a tym samym ciekawy bohater. Czasami jedno zdanie decyduje, że chcę się temu człowiekowi poświęcić i wydobyć z niego te zwyczajności, które później okazują się niezwyczajne.
Intuicja jest w pracy niezbędna, a warsztat tym bardziej. A jaki jest pana sposób na docieranie do ludzi?
Zaczynam opowiadać o sobie, pytania pojawiają się o wiele później. Pamiętam jeden ze swoich pierwszych tekstów. Kibice drużyny piłkarskiej zniszczyli Dworzec Ochota w Warszawie. Czterech chłopaków trafiło do Izby Dziecka. Byłem wtedy bardzo młody, miałem 23 lata, oni mieli po 16. To bardzo niedobry wiek, buntowniczy. Podszedłem ich sposobem, powiedziałem: „koledzy, przyszedłem specjalnie do Was, bo piszę tekst o odwadze. Słuchajcie, zdemolowaliście Dworzec Ochota. No, musicie być bardzo odważni. Jestem od was starszy, ale ja bym nie miał tyle odwagi.” Powiedziałem to nieredaktorskim tonem. To ich tak ujęło, że od razu znaleźli we mnie swojego kolegę i spowiednika zarazem. Pamiętam, jaką puentę zrobiłem z tego materiału. Spytałem szesnastolatka: „Jakie jest twoje największe marzenie?”, a on: „żeby tak mama spytała, dokąd ja w ogóle jadę: na jaki mecz i jeszcze, żeby spytała, jaki był wynik!” I wszystko wyszło. Nie trzeba było nic wyjaśniać. Chłopcy mieli zerowy kontakt z rodzicami. Jak nie mam puenty, to nie siadam do pisania tekstu. Musi być puenta. Puenta jest jak szczytowanie, jak orgazm. Musi być ona taka, żeby biedny myślał, że są pieniądze, a zmarły, że zmartwychwstanie.
*„Jeszcze nigdy tak nie żyłem: wiem dokładnie, co się ze mną stanie. Jutro będę żył lub nie i ani jednej z tych możliwości się nie obawiam.” To jedno z najmocniejszych zdań, jakie przeczytałam w pana książce. *
Tak, w życiu dopadają nas takie zdarzenia, po których już się niczego nie boimy, wszystko przyjmujemy ze stoickim spokojem. Ja tak właśnie miałem. Teraz nie boję się ani życia, ani śmierci. Kiedyś bałem jej się strasznie. Zasypiałem na półsiedząco, bo leżenie kojarzyło mi się ze śmiercią. Teraz to minęło. Kiedyś źle odczytałem wyniki badania i czekałem w kolejce do lekarza przerażony, że mam nowotwór kręgosłupa. Zaskoczyłem sam siebie, już w tej kolejce zaczynałem układać scenariusz, jakie rzeczy zrobię, jeśli będę miał pół roku życia.
Podszedł pan do tego zadaniowo.
Siedziałem w poczekalni i zanurzałem się w planach na te ostatnie miesiące życia. Póki pani neurolog nie powiedziała, że guzy, które mam, ma prawie każdy człowiek. Nie są one w ogóle groźne. Tym samym przywróciła mnie do życia.
To po co zrobił pan sobie test online podający swoją datę śmierci?
To był impuls. Odpowiedziałem na mnóstwo szczegółowych pytań dotyczących mojego życia: jakimi liniami lotniczymi latam, jakie mam choroby. Gdy po 45 minutach doszedłem do finału, okazało się, że teraz muszę wysłać SMS za 30 zł, żeby poznać datę swojej śmierci. No to przecież musiałem wysłać. System internetowy wyliczył mi, że będę żył do 2051 roku. Umrę 18 stycznia 2051.
*Czyli zostało panu jeszcze 35 lat… *
Podoba mi się ta data. Podejrzewam jednak, że w wieku 84 lat będę tak zmęczony fizycznie, że będzie mi się chciało umrzeć. Nawet już sobie zaplanowałem, jakie jeszcze książki napiszę. Jedna będzie o porwaniach polskich samolotów w latach 80-tych. Druga książka „Nie ma”, czyli jak żyć po stracie kogoś, kogo już nie ma.
*Mówi pan, że nie boi się już śmierci. To mocna deklaracja. *
Półtora roku temu, w okolicach Sylwestra, wydarzył się najgorszy dzień w moim życiu, po którym przez trzy miesiące trwałem w jakimś bezczasie. Nie umiałem opisać swojej samotności, nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Pisanie było moim antidotum, pomogło mi uporządkować własne myśli, ale i okiełznać strach. Temu bezczasowi poświęciłem pierwszą część „Projektu Prawda”. Przypadkowo trafiłem na powieść Stanisława Stanucha „Portret z pamięci” – jej bohater trwa podobnym stanie. W tej książce znalazłem podobne zdanie że „każdy człowiek musi dojść do jakiejś prawdy, choćby najmniejszej”. I to mnie olśniło. Musiałem od razu gdzieś jechać, żeby się dowiedzieć, do jakich prawd ludzie doszli. Tak się zaczęło pisanie książki: „Projekt: prawda”.
Pierwszą swoją prawdę zdradził panu taksówkarz.
Od pana Tadeusza usłyszałem prosta prawdę – „że trzeba rozmawiać z ludźmi.” Większość moich rozmówców chciało mówić nawet, jeśli nie uświadamiali sobie, że mają coś do powiedzenia.
Z jak wielką liczbą banałów musiał się pan zmierzyć?
Ktoś mi mówi: „Rodzina jest najważniejsza” albo: „Moja prawda to jest taka, że warto kochać”. Czesi mają na to ładne określenie, że to są to banały notoryczne. Wtedy staram się tego bohatera z tego schematyzmu wybić. Wtedy ja się nachylam i pytam: „Jak jeszcze raz, jak pan to powiedział? Że trzeba kochać ludzi? Bardzo mnie ciekawi, jak pan do tego doszedł? Proszę mi tak szczerze powiedzieć, czy ktoś pana kiedyś nie kochał?” I wtedy może się okazać, że on ma jakąś traumę z przeszłości, w której czuł się niekochany. Zawsze staram się tę skorupę przebić.
A do jakich najważniejszych prawd w życiu doszedł Mariusz Szczygieł?
Mam dwie. Chcę żyć tak, żeby miał mnie kto trzymać za rękę, jak będę umierał. Chodzi mi o sposób życia, by mieć przyjaciół i życzliwych ludzi wokół siebie. Mam jeszcze jedną prawdę. Sztuką jest, by zostać w swoich proporcjach. Nie przekraczam granicy, jeśli nie mam walizki. Zawsze muszę mieć background. Nie rzucam się na rzeczy, którym nie podołam.