Z pewną nieśmiałością...
Film "Disco polo" przenosi widzów do lat 90. XX wieku, kiedy rodziła się ogromna popularność "muzyki chodnikowej", gdy w całym kraju, jak grzyby po deszczu, wyrastały stargany z kasetami zespołów Bayer Full czy Top One. Sprzedawano je w gigantycznych nakładach.
Prosta, łatwa i przyjemna muzyka szybko podbiła serca, a właściwie uszy Polaków, stając również niezwykle dochodowym interesem. Triumfy święcił polsatowski program "Disco Relax", a w dawne wiejskie magazyny i przetwórnie owoców przerabiano na ogromne dyskoteki o wdzięcznych nazwach Manhattan czy Fantazja, w których królowały oczywiście utwory Shazzy lub Akcentu.
Z czasem nasz rynek muzyczny otworzył się na nowe gatunki, natomiast disco polo znalazło się w odwrocie, stając się synonimem złego gustu i obciachu. Oczywiście było nadal słuchane, ale z "pewną taką nieśmiałością". Czym wytłumaczyć nagły renesans tej muzyki? "Możemy chodzić do opery, słuchać jazzu, samemu śpiewać, ale są pewne piosenki, które są nieskomplikowane i służą do tańca. Disco polo nigdy nie aspirowało, żeby być kulturą wysoką. Abraham Moles powiedział kiedyś, że kicz to jest sztuka szczęścia. Z disco polo tak jest. Ma być pełne optymizmu, chęci ubarwienia codziennej rzeczywistości, nie przytłaczać nas jakimiś dylematami" - tłumaczy w radiu TOK FM dr Kamila Tuszyńska, medioznawca i socjolog kultury z Uniwersytetu Warszawskiego.
Współczesna muzyka disco polo jest poza tym znacznie bardziej profesjonalna i często w niczym nie ustępuje zagranicznemu popowi, który zalewa rozgłośnie radiowe. Przykładem może być przebój zespołu Weekend "Ona tańczy dla mnie", który zanotował już blisko 90 mln wyświetleń na You Tube, o czym mogą tylko pomarzyć mainstreamowi wykonawcy.