Generał Roman Polko: Ranger w Belwederze
Parę miesięcy temu telewizja pokazała ciekawą scenę. Gen. Roman Polko, ubrany w lekki sportowy dres, wziął do ręki betonową, płaską płytę chodnikową, owinął ją starannie kocem i włożył do zielonego, wojskowego plecaka. Towarzyszący tej scenie komentarz informował, że tego dnia, z tym właśnie 10-kilogramowym ciężarem, generał zamierza przebiec 12,5 km w drodze do pracy. A to wszystko w ramach cyklu treningowego przed dorocznym biegiem terenowym „Maraton Komandosa”, który jest rozgrywany w lasach pod Lublińcem.
24.08.2007 | aktual.: 24.08.2007 11:15
Po zobaczeniu tej krótkiej, telewizyjnej informacji mieliśmy w redakcji już tylko jedno na myśli: aby uzyskać od gen. Polko wywiad. Okazało się to niełatwe. Liczne podróże służbowe generała, zawirowania polityczne ostatnich miesięcy, wydarzenia w Iraku i Afganistanie – wszystko to z tygodnia na tydzień oddalało możliwość przeprowadzenia takiej rozmowy. W końcu udało się, i to właśnie w Lublińcu. Ale nie podczas „Maratonu Komandosa”, tylko podczas znacznie trudniejszego startu w „Biegu katorżnika”, który opisujemy w tym numerze „KiF”. Generał Polko pokonał ten dystans dwukrotnie: w sobotę jako członek czteroosobowej drużyny, reprezentującej Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, w niedzielę jako finalista, szybszy od kilkuset konkurentów. A w międzyczasie udzielał wywiadów dla prasy i telewizji, wręczał autografy, przygotowywał się do konkurencji i doprowadzał do porządku po jej zakończeniu, reprezentował prezydenta, propagował służbę wojskową, zachęcał do uprawiania sportów biegowych. Prawdziwy człowiek wulkan o
nieprawdopodobnej aktywności. I takim był Roman Polko zawsze, nawet jako uczeń szkoły podstawowej. Słuchając opowieści generała, nietrudno zauważyć, że jego wydajność w działaniu przysparzała mu więcej zmartwień niż zaszczytów. Ale tak to bywa w Polsce z ludźmi, którzy wystają z szeregu. Nawet jeśli mają tylko 166 cm wzrostu, a ich naturalna waga oscyluje wokół 70 kg.
W Biurze i poza biurem...
Scena z płytą chodnikową była prawdziwa, opowiada gen. Polko, ale wymaga omówienia, na które w telewizji zabrakło czasu.
– Od 2006 roku jestem członkiem Wojskowego Klubu Biegacza „Meta”, z czego jestem bardzo dumny. Tam przyjmują naprawdę tylko najlepszych. Regulamin biegu terenowego „Maraton Komandosa”, organizowanego przez ten klub, przewiduje przebiegnięcie 42 km i 195 m z takim właśnie obciążeniem. Nie jest to łatwe, ale co roku ponad tysiąc osób poddaje się w Lublińcu takiej próbie wytrzymałości. Toteż na kilka tygodni przed tym biegiem, w odpowiednim cyklu treningowym, rozpoczynam biegi z plecakiem. Ale nie robię tego codziennie i nie zawsze na takim samym dystansie.
Zobacz również Polacy w Afganistanie - misja śmierci Snajper przy pracy (cichy zabójca) Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
Przez resztę roku generał biega raczej bez obciążenia. Z domu (położonego w warszawskiej dzielnicy Tarchomin) do pracy (na warszawskim Powiślu) i z powrotem. Razem 25 km. Dzień w dzień, przez okrągły rok. No, chyba że wyjeżdża z Warszawy albo jest chory. Ale gen. Polko nie choruje z zasady. Nie ma na to czasu.
Bieg do pracy zajmuje mu około godzinę. Ma to i tę dobrą stronę, że nie musi stać w wielokilometrowych korkach, blokujących rano ul. Modlińską. Biegnie wzdłuż Wisły, którą przekracza po moście Grota- Roweckiego. Po drodze mija bezdomnych, którzy na lato przenoszą się z kanałów ciepłowniczych do szałasów, budowanych w nadwiślańskich krzakach.
– Pozdrawiamy się nawzajem – opowiada generał. Mniej więcej kilometr przed mostem biegnącego w dresie generała opadają psy. Zawsze te same. Zapewne jest dla nich główną atrakcją nudnego dnia. Na wypadek, gdyby stały się zbyt agresywne, biegacz ma w dłoni przygotowane kilka kamieni, a w plecaku tzw. „baton” – rozkładaną pałkę z metalową końcówką.
Na pytanie, czy biega z ochroniarzem, gen. Polko odpowiada szerokim uśmiechem. On, wieloletni komandos, absolwent kursu Ranger w Fort Benning, człowiek, który mógłby być instruktorem chyba wszystkich znanych sztuk walki? Nie, gen. Roman Polko nie biega z obstawą. Sam jest swoim własnym ochroniarzem.
W pracy pojawia się około ósmej. Szybka toaleta, zmiana dresu na służbowy garnitur, przywitanie ze współpracownikami. Przez niecały rok gen. Roman Polko był zastępcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Władysława Stasiaka. Ale po jego przejściu do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Roman Polko został faktycznym szefem BBN. Odpowiada za pracę ponad 60 osób. Ich bezpośrednim zwierzchnikiem jest Prezydent RP. Wspólnie realizują zadania wypływające z faktu ustawowego zwierzchnictwa Prezydenta nad siłami zbrojnymi i konstytucyjnej odpowiedzialności za bezpieczeństwo kraju. Jeszcze parę lat temu obowiązki pracowników BBN niewiele odbiegały od rutynowej pracy biurowej. Obecnie, w dobie globalnego zagrożenia terroryzmem, w obliczu obecności polskich wojsk w Iraku i Afganistanie, pracownicy BBN mają świadomość, że również od ich pracy zależy bezpieczeństwo państwa.
Zobacz również Polacy w Afganistanie - misja śmierci Snajper przy pracy (cichy zabójca) Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
Wieczorem, po pracy, gen. Polko zakłada dres i zaczyna drugą część treningu. W drodze do domu, biegnąc po znajomych ścieżkach, odreagowuje służbowe stresy. Niekiedy, jak w błysku flesza, stają mu przed oczami przygody, jakie przeżył w ciągu 23 lat służby wojskowej. Był i taki moment, że tylko ułamki sekund dzieliły go od śmierci… Spadochroniarz
Już przed maturą wiedział, że chce zdawać do szkoły oficerskiej. Mieszkali w Tychach, które są sypialnią Śląska. Ojciec, inspektor górnictwa, całe życie spędził w kopalni. Starszy brat też był górnikiem. Gdyby poszedł na politechnikę, po studiach sam pewnie wylądowałby w kopalni. Nie miał na to chęci: z bliska obserwował zagrożenia i szkody na zdrowiu, jakie powoduje ta praca. Bez studiów czekały go dwa lata służby zasadniczej, po studiach – rok podchorążówki. Wybrał Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu i karierę zawodowego oficera. Nigdy nie żałował tej decyzji.
Podczas studiów zaliczał różne „atrakcyjne” przedmioty, m.in. obowiązkową jazdę konną. Już wtedy z największą pasją przykładał się do biegów i marszów na orientację – startował w reprezentacji szkoły, po torze przeszkód OSF oraz w gimnastyce przyrządowej (specjalizował się w ćwiczeniach na drążku wysokim). Bez problemów uzyskał Złotą Odznakę Sprawności Fizycznej, a ukończenie studiów uczcił skokiem na głowę do wody w pełnym umundurowaniu z trzymetrowej trampoliny. Wojskowe skórzane buty ciągnęły na dno jak kotwice…
Marzył o skokach spadochronowych, śniły mu się po nocach. Zajęcia spadochroniarskie były przewidziane dopiero na III roku szkoły oficerskiej. Nie chciał tak długo czekać. Któregoś dnia namówił kolegę, aby uciec z zajęć i przedostać się na teren skoków. Złapali jakieś spadochrony, poskładali je jak się dało i ustawili w kolejce do samolotu. Prowadzący zajęcia w ostatniej chwili stwierdził, że w taki sposób złożone spadochrony nie otworzyłyby się w locie. Wymienił je na sprawdzone. Tego pierwszego skoku Roman Polko nie zapomni do końca życia. Szum powietrza w uszach, euforia, krzyk radości. Już wiedział, że skakanie na zawsze zostanie jego żywiołem.
W 1990 roku, już jako dowódca kompanii komandosów w Lublińcu, wyjechał wraz z żołnierzami na obowiązkowe zajęcia ze spadochroniarstwa na lotnisko Rudniki pod Częstochową. Jeden z żołnierzy skakał poprzednio w aeroklubie i potwierdził, że potrafi złożyć spadochron SW12-D, na którym miał skakać Roman Polko. Tego dnia pododdział wykonywał skoki z wysokości 800 m, a więc dość niskiej. Kiedy już wszyscy podkomendni wyskoczyli i wylądowali, poleciał ich dowódca. Nie śpieszył się z otwarciem spadochronu: był już przecież doświadczonym skoczkiem. Gdy szarpnął za uchwyt, główny spadochron nie otworzył się. Najwyraźniej składający go żołnierz popełnił jakiś błąd. Ziemia była coraz bliżej.
Zobacz również Polacy w Afganistanie - misja śmierci Snajper przy pracy (cichy zabójca) Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
– Zrobiło mi się tak strasznie przykro – wspomina. – Pomyślałem: „K…a, w tak młodym wieku? A co z żoną, z dziećmi?” Już żegnałem się z życiem, bo wydawało się, że jestem zbyt nisko na to, aby zadziałał spadochron zapasowy. Już miałem wyrwać jego uchwyt, gdy nagle napełniła się czasza spadochronu głównego. Wylądowałem. Szybko zwinąłem spadochron i jak najszybciej pobiegłem oddać następny skok. Nie można z tym zwlekać, aby nie pogłębiać urazów psychicznych.
Gen. Roman Polko ma na koncie ponad 600 oddanych skoków. Jest instruktorem spadochroniarstwa klasy mistrzowskiej, ale największe doświadczenie spadochroniarskie zdobył dopiero jako dowódca Jednostki Specjalnej GROM. Zaliczył m.in. w 2006 roku, jako pierwszy w Polsce skok z 9375 m – z pełnym oprzyrządowaniem do skoków bojowych (spadochrony przystosowane do skoku bojowego, aparatura tlenowa…), z opóźnieniem ok. trzech minut oraz skok bez maski tlenowej z wysokości 5675 m, gdy opóźnienie w otwarciu spadochronu wynosiło 1,5 minuty. Po oddaniu pięćsetnego skoku otrzymał od kolegów lanie po tyłku. To było w Oleśnicy, na treningu wojskowej reprezentacji spadochronowej Polski. Prawo do bicia mieli tylko ci, którzy zaliczyli więcej skoków. Razem uczyli się budowania w powietrzu formacji, kręcenia figur. Uchodzili za jedną z najlepszych na świecie grup uprawiających „relative” (akrobacje spadochronowe). Dziś, jako generał, Roman Polko często żałuje tych czasów, które już nie wrócą.
Ranger
W 1997 roku polski Sztab Generalny otrzymał zaproszenie z Fort Benning z propozycją oddelegowania wybranego oficera na dwumiesięczny zaawansowany kurs oficerów powietrzno desantowych. Roman Polko, wówczas już w stopniu podpułkownika, dopiero na dwa tygodnie przed wyjazdem dowiedział się, że nie jest to zwyczajny kurs teoretyczno – sztabowy, tylko – bez przesady – dwa miesiące piekła. Przygotował się dobrze: przed wyjazdem do USA otrzymał sześć kompletów dobrze dopasowanych mundurów polowych. Po pierwszym tygodniu ćwiczeń w Fort Benning stracił na wadze 12 kg. Wszystkie mundury wisiały na nim jak na patyku.
– To było szaleństwo – wspomina. – Dwie godziny snu na dobę, raz dziennie skromny posiłek liofilizowany (kalorie nasycone chemią – MRE), do tego skrajne wycieńczenie fizyczne i psychiczne. O piątej rano pobudka, kilka minut na zjedzenie śniadania i otrzymanie zadania. Już o 5.15 zaczynaliśmy przygotowania do wykonania zadania, dzieliliśmy je na poszczególne elementy i wykonywaliśmy je. Od 14 do 24 przechodziliśmy do wykonywania przydzielonych zadań: rozpoznanie obiektu, zasadzka, napad, przeszukiwanie terenu. W tym czasie ćwiczy się również reagowanie na niespodziewany kontakt z przeciwnikiem, sprawdzanie i przeszukiwanie „zabitych” żołnierzy „wroga”, organizowanie ewakuacji medycznej. Po północy wracaliśmy z patrolu, ale trzeba było jeszcze napisać meldunek, oczyścić broń, zająć się higieną osobistą. Nie mieliśmy prawa myć się z użyciem wody bieżącej, ale ręce i nogi były non stop pokryte bąblami, skaleczeniami, zadrapaniami. Trzeba to było opatrywać, ponieważ w gorącym klimacie w każdej chwili groziła
poważna infekcja. Po wykonaniu tych obowiązkowych czynności i zjedzeniu mizernego posiłku, na sen niekiedy pozostawało więcej niż godzina. A czasem ani minuty. Wtedy punktualnie o piątej rano otrzymywaliśmy kolejne zadania i wyruszaliśmy w teren. Już parę dni takiego treningu prowadziło do skrajnego wymęczenia. Ale najgorsze miało dopiero nadejść…
Zobacz również Polacy w Afganistanie - misja śmierci Snajper przy pracy (cichy zabójca) Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
Na przykład tydzień przeznaczony na testy odporności fizycznej i psychicznej. Dzień pierwszy: wykonanie minimum 52 głębokich pompek w ciągu 2 minut, 62 skrętoskłonów (w tym samym czasie), przebiegnięcie dwóch mil w tempie poniżej 14 min i 50 sek., wykonanie skoku do wody z zakrytymi oczami z wysokości trzech metrów w pełnym oporządzeniu i zdjęcie tego oporządzenia bez wynurzania się na powierzchnię. Inne szykany: bieg na 5 mil w szyku zwartym po terenie pofałdowanym, przejście w pełnym oporządzeniu po belce, zawieszonej 8 metrów nad wodą, skok do wody, wejście na 15-metrową wieżę i zjazd z niej na specjalnym wózku. Do tego ciągłe zajęcia dodatkowe: rozgrzewki, biegi z przeszkodami, walki wręcz, pokonywanie torów błotno wodnych. Wypoczęty komandos w dobrej kondycji zapewne mógłby zaliczyć te wszystkie testy bez specjalnego wysiłku. Ale nie ci „katorżnicy”, wymęczenie ciągłym niedosypianiem i niedojadaniem. Średnio połowa uczestników takiego kursu odpada w czasie jego trwania. Ponieważ po etapie ćwiczeń na
lądzie nadchodzi etap górski (Fort Merrill), a po nim jeszcze trudniejszy morski (Waterborne) na Florydzie. Trzy tygodnie taplania się w morzu, bagnach, rzekach. W kontakcie z wodą półprzytomni z niewyspania ludzie budzili się z letargu. Ale wszystko ma swoje granice. Podczas dwóch miesięcy kursu, w którym uczestniczył Roman Polko, deszcz nie padał zbyt często. Zasypiał na stojąco, w marszu. Najgorsza była walka ze snem tuż po posiłku. Odpływał, głosy kolegów dochodziły do niego jak przez mgłę. Nie odróżniał snu od jawy. Któregoś dnia ocknął się w rzece. Siedział w niej z całym ekwipunkiem i oporządzeniem, aby obniżyć temperaturę ciała. Koledzy opowiadali, że przez pół dnia wykonywał polecenia, działał zgodnie z planem. Ale on tych godzin nie pamiętał.
Sam plecak ważył ok. 30 kg, do tego dochodził ciężar broni osobistej. Karabin trzeba nosić w rękach w taki sposób, aby w każdej chwili był gotowy do użytku. M 16, czyli standardowy karabin armii amerykańskiej, jest dość lekki. Ale M-60, czyli ciężki karabin maszynowy, to kawał stali o wadze kilkunastu kilogramów. Roman Polko otrzymał go akurat wtedy, gdy kulał z powodu lekkiej kontuzji. Oczywiście nikt nie mógł mu pomagać. Na zakończenie broń należało oczyścić. Nie tak jak u nas – szmatką zamoczoną w oleju. Po dwu miesiącach działań ta broń była tak brudna, że trzeba ją było wrzucać do wielkiego naczynia ze specjalnym olejem i szorować szczotkami jak garnki.
Podczas uroczystego zakończenia kursu odznakę Rangersów przypinał sierżant Barriga. Wyrafinowany oprawca, wybitny specjalista we wprowadzaniu ludzi w jak największy stres. Na zakończenie podszedł do Romana Polki i powiedział, że jest z niego niezmiernie dumny.
Zobacz również Polacy w Afganistanie - misja śmierci Snajper przy pracy (cichy zabójca) Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
Do dzisiaj polskich posiadaczy Odznaki Rangers można policzyć na palcach obu rąk. Dowódca
Wiosną 1992 roku w byłej Jugosławii toczyła się regularna wojna pomiędzy Serbami, Chorwatami i Bośniakami. Polacy po raz pierwszy mieli sformować liczący ponad tysiąc żołnierzy batalion operacyjny, podporządkowany siłom UNPROFOR. Kandydaci do tego oddziału rezygnowali, gdy słyszeli w telewizji opowieści o „podkolanówkach”, czyli minach przeciwpiechotnych urywających nogi na wysokości łydki.
Porucznik Roman Polko był wtedy dowódcą 2 Kompanii Specjalnej w 1 Batalionie Szturmowym w Lublińcu. Otrzymał polecenie, aby zebrać wszystkich oficerów i wyłonić spośród nich kandydata na dowódcę plutonu w formowanym batalionie. Wszyscy obecni odmówili udziału, więc Roman Polko zgłosił własną kandydaturę. Zadzwonił do Opola, gdzie organizowano batalion i zgłosił się do wyjazdu.
W Bośni został dowódcą plutonu na posterunku NP-32. Było to jedno z najbardziej niespokojnych miejsc w strefie, za którą odpowiadali Polacy. Aby spędzić w tym miejscu kilka miesięcy, polscy żołnierze musieli najpierw doprowadzić do stanu używalności porzucony i zniszczony dom. Taktyka postępowania z miejscową ludnością wymagała wielkiego taktu i opanowania. Polacy przez kilka tygodni prowadzili np. „akcję żniwną”. Pozwalali Bośniakom przejeżdżać na stronę serbską, a Serbom na stronę bośniacką, aby mogli uprawiać swoje pola. Tłumaczyli im. że nie ma sensu walczyć, jeżeli później w zimie będą głodować. I to działało, ale tylko do czasu, gdy podpalono dom lokalnego serbskiego przywódcy. Natychmiast zaczęły płonąć domy Bośniaków, nastąpiła eskalacja konfliktu i wszystko wróciło do normy, czyli do wojny. Polakom pozostało patrolowanie dróg, udzielanie pomocy rannym i zgłaszanie zabitych.
W listopadzie 1992 roku polscy i francuscy żołnierze UNPROFOR w sile dwu kompanii konwojowali uchodźców z bośniackiej enklawy Bihac, którzy chcieli przedostać się przez zajętą przez Serbów samozwańczą Serbską Republikę Krainy. W miejscowości Turanj, na serbsko chorwackiej linii przerwania ognia konwój został zatrzymany przez jednego z „ministrów” samozwańczego „rządu” Krainy. Oświadczył on, że mężczyźni w wieku 16 – 60 lat nie mają prawa opuścić Krainy, ponieważ będą w Chorwacji szkoleni do walki przeciwko Serbom.
Polacy byli w tej sytuacji bezsilni. Porozumienie, regulujące udział sił ONZ w rozładowaniu konfliktu serbsko chorwackiego wykluczało użycie broni – chyba że w obronie własnej. Naprzeciwko siebie stało 150 doskonale uzbrojonych Polaków w niebieskich kamizelkach kuloodpornych i kilkunastu kiepsko uzbrojonych „partyzantów”. Gdy kobiety dowiedziały się, że muszą zostawić swoich mężów, synów i braci, wybuchły płaczem. Tego krzyku, lamentu i zawodzenia kobiet i dzieci nie zapomni nikt, kto wówczas musiał stać z bronią u nogi. Uległość wobec walczących stron tylko prowokowała je do większego okrucieństwa. Nikt nie wie, ilu Bośniaków zatrzymanych w Turanj powróciło do swoich rodzin, a ilu zostało pogrzebanych w bezimiennych grobach.
Wspomnienia z Bośni gen. Roman Polko zalicza do swoich najgorszych doświadczeń z całego, 23-letniego okresu służby wojskowej. A przecież była jeszcze służba w siłach międzynarodowych KFOR w Kosowie, był udział w operacji irackiej w ramach działań Jednostki Specjalnej GROM, były działania antyterrorystyczne w Afganistanie i Kuwejcie. Ale to już temat do innego artykułu.
Maciej Piotrowski
Zobacz również Polacy w Afganistanie - misja śmierci Snajper przy pracy (cichy zabójca) Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów