Jako 12‑nastolatek uciekł z Korei Północnej. Pocztówka z piekła
27.09.2016 | aktual.: 27.09.2016 16:11
Sungju Lee pochodzi z Korei Północnej. Jego ojciec należał w przeszłości do elity i był blisko samego Kim Dzong Ila, potem jednak podpadł reżimowi. Dla całej rodziny oznaczało to koniec dawnego dostatniego życia i początek prawdziwego dramatu. Sungju Lee w końcu uciekł z kraju, stając się jedną z najmłodszych osób, której się to udało.
Informacje z tego położonego na Dalekim Wschodzie państwa nieczęsto wychodzą na światło dzienne; większość skrzętnie ukrywana jest pod twardą propagandową skorupą. Rzadko można też liczyć na informacje z pierwszej ręki. Ci, którzy tam żyli, opowiadają jednak o dramatycznej sytuacji mieszkańców, m.in. o elitach pławiących się w luksusie, podczas gdy tysiące umierają z głodu albo w obozach koncentracyjnych. Sungju Lee dorastał w Korei Północnej. Na szczęście w porę udało mu się stamtąd uciec. Teraz opublikował książkę, w której opisuje to piekło.
ZOBACZ TEŻ:
Witajcie w koszmarze
Dla Sungju Lee oraz jego bliskich życie w Korei Północnej, a dokładnie w Pjongjangu, przez długi czas przypominało sielankę. Chłopak pochodził z bogatej rodziny, której członkowie należeli do wojskowej elity. To oznaczało mnóstwo przywilejów, a także prawdziwie dostatnie życie. Jego ojciec jeździł BMW, dzięki państwu mieli piękny dom, często wyjeżdżali też za miasto na wakacje. Chłopiec nie narzekał też na brak słodyczy, których smaku wielu jego rówieśników nie znało. Potem jednak wszystko się zmieniło. Pewnego dnia jego ojciec wrócił do domu i zakomunikował rodzinie, że wyjeżdżają z miasta. Chłopak miał wtedy 10 lat.
Jego ojciec tłumaczył, że popełnił „polityczny błąd”. Ceną tej pomyłki była banicja i koniec dawnego życia. Jak dziś wspomina Sungju Lee, już uciekając z Pjongjangu, przecierał oczy ze zdziwienia. Zaczął wtedy dopytywać ojca, kim są wszyscy ci ludzie, którzy błagają o jedzenie, czy leżące na ulicach wychudzone dzieci. To było jak przebudzenie się z pięknego snu. Jako dziesięciolatek wielu rzeczy nie potrafił zrozumieć. Nie potrafił znaleźć wytłumaczenia, dlaczego ci wszyscy ludzie głodują, skoro przecież wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Przez chwilę myślał, że po prostu nie są już w Korei Północnej. Nie był to jednak zły sen. Po prostu okazało się, że jego ojczyzna nie jest krajem mlekiem i miodem płynącym, jak go uczyli w szkole.
ZOBACZ TEŻ:
Jedli korę z drzew
Po ucieczce cała rodzina zamieszkała w północno-wschodniej części kraju, w rozpadającym się domu pozbawionym prądu. Wkrótce Sungju Lee sam poznał smak biedy i głodu. Jego ojciec początkowo podjął się pracy w fabryce, ale potem została ona zamknięta. Rodzina zaczęła jeść to, co udało się znaleźć w lesie. Czasami był to gulasz z węża, czasami wiewiórki albo insekty, ale bywało, że na stole pojawiały się tylko szyszki albo kora z drzewa.
- Nie mieliśmy żadnych dochodów. Mój ojciec chodził do lasów, żeby znaleźć jedzenie. Wszystko, co tylko przyniósł, zjadaliśmy, byle tylko pozostać przy życiu. Każdy dzień był bardzo ciężki – wspomina cytowany przez „Daily Mail” Sungju Lee.
ZOBACZ TEŻ:
Został sam
Pewnego dnia ojciec wyszedł jednak z domu i nie wrócił. Potem chłopiec usłyszał od matki, że wybiera się ona do ciotki, żeby zdobyć jedzenie. Nigdy już jej jednak nie spotkał. Został całkiem sam. 12-letni wówczas Sangju, aby przetrwać, musiał żebrać. Zaczął żywić się resztkami. Każdego dnia widywał swoich rówieśników, którzy umierali z głodu. Na zawsze pozostały z nim obrazy dzieci, które leżały na ulicach i wyglądały, jak gdyby spały. Ale one już nie żyły. Jako przerażający wspomina też widok maluchów, które walczyły o pozostałości jedzenia. Bywało, że sami kupcy organizowali walki z udziałem dzieci. To było jak walka o przetrwanie, a triumfator mógł napełnić resztkami jedzenia swój żołądek.
ZOBACZ TEŻ:
Cud, który nie miał prawa się zdarzyć
12-latek mieszkał na ulicy, bo wierzył, że tylko w ten sposób uda mu się przetrwać - to stało się wkrótce jego nadrzędnym celem. Pozbawiony rodzicielskiej opieki chłopak nie tylko żebrał, bywało, że z innymi żyjącymi na ulicy dziećmi posuwał się do kradzieży. Wraz z grupą nastolatków udało mu się stworzyć nawet coś w rodzaju gangu. Wspólne działanie zwiększało szansę na przeżycie. Oczywiście nie można było dać się złapać. Jak tłumaczy Sungju Lee, to oznaczałoby zesłanie do obozu, którego wielu osadzonych już nigdy nie opuszcza.
Chłopak pewnie dalej mieszkałby w Korei Północnej, próbując przeżyć dzięki drobnym kradzieżom, albo już dawno skończyłby w którymś z obozów, gdyby nie, jak sam to nazwał, cud. Pewnej nocy, gdy czaił się na stacji kolejowej, szukając kogoś, kogo można by obrabować, podszedł do niego starszy pan i kazał, by iść za nim. Sungju Lee się zgodził - poszedł do domu starszego mężczyzny. Tam na jednej ze ścian zobaczył zdjęcie, które wprawiło go w osłupienie. To była fotografia ślubna jego rodziców.
ZOBACZ TEŻ:
Dziadek uratował mu życie
Dopiero wtedy staruszek przyznał, że jest jego dziadkiem. Po ośmiu miesiącach mieszkania z krewnym otrzymał list od swojego ojca. Jak się okazało, mężczyźnie udało się uciec z Korei Północnej, przekraczając granicę chińską, a potem osiedlił się w Korei Południowej. W liście napisał, że nie może doczekać się spotkania z synem. Opłacił też przemytników ludzi, by pomogli uciec chłopakowi z kraju. Nastolatek, ryzykując życiem, przekroczył granicę z Chinami w październiku 2002 r. Z Państwa Środka trafił do Korei Południowej, gdzie po długiej rozłące znów zobaczył ojca. Zaczął nowe życie. Zwiedzając Seul, widząc tysiące pozytywnie nastawionych do siebie ludzi, przeżył prawdziwy szok. Zaczął wtedy poznawać świat na nowo, odtruwając swój umysł skażony latami propagandy komunistycznego reżimu. W Korei Południowej zaczął też studia, a w ubiegłym roku wygrał stypendium na Uniwersytecie Warwick w Wielkiej Brytanii.
ZOBACZ TEŻ:
Raj, którego nie wolno negować
Dziś, mając porównanie, wie, że Korea Północna należy do najgorszych miejsc do życia. Większość ludzi, którzy tam mieszkają, nie ma o tym jednak pojęcia. Jedną z najdziwniejszych rzeczy, ale jak dodaje Sangj, całkiem zrozumiałą, jest to, że nikt tam nie narzeka na swój los. Nawet ci, którzy byli już na skraju wyczerpania z powodu braku pożywienia, nie mówili nic złego na temat rządu. Wielu umierało w przekonaniu, że Korea Północna to naprawdę najlepsze miejsce do życia na całym świecie. Z drugiej strony wiadomo było, że publiczne utyskiwanie na ten „raj” przypomina igranie z ogniem.
- Nikt nie był szczęśliwy, wszyscy byliśmy głodni, ale nie narzekało się na władzę. Zawsze mówiono nam, że Korea Północna to raj. Nikt nie narzekał, bo wiedziano, co by się wtedy stało – wyjaśnia Sungju Lee.
ZOBACZ TEŻ:
Dlaczego Koreańczycy nie narzekają?
Koreańczyk wyjaśnił, że już od najmłodszych lat ludzi uczy się tam, że dzieci są królami narodu. Kluczowe jest też wskazanie największych wrogów Korei Północnej, a są nimi prawie wszyscy. Maluchy dowiadują się, że najwięksi agresorzy to Amerykanie, którzy mają przeprowadzić rychły atak na kraj. Poważnym zagrożeniem ma być też Korea Południowa, która nieustannie dąży do zniszczenia raju leżącego na północy. Dlatego konieczne jest stałe utrzymywanie bardzo dużej armii. „Pranie mózgu”, jak to sam określił Sungju Lee, jest na porządku dziennym, a mieszkańcy pozbawieni rzetelnych źródeł informacji nie mają prawa, by nie wierzyć w to, co serwują im lokalne media.
Sungju Lee opisał swoją historię w książce „Every Falling Star”, która niedawno ukazała się na rynku wydawniczym.