Krakowski: Polacy w Hollywood rzucali sobie kłody pod nogi
Nie ma nic bardziej amerykańskiego niż Hollywood? Wytwórnie filmowe i rezydencje gwiazd położone na wzgórzach nieopodal Los Angeles dla wielu są dowodem na to, że amerykański sen może się spełnić. Niewielu jednak wie, że ten sen wyśnili sobie Polacy. Polskie korzenie mają Samuel Goldwyn, Kirk Douglas, Walter Matthau i wiele innych „amerykańskich” gwiazd i producentów. Zgłębianiu ich życiorysów swoje życie poświęcił Andrzej Krakowski. Jedną książkę na ten temat już opublikował, druga niedługo trafi do druku, a materiału ma ponoć na trzy kolejne. Jakby tego było mało, w planach jest też film, bo życie filmowców, to przecież najlepszy materiał na scenariusz. Z Andrzejem Krakowskim o jego fascynacji Polakami w Hollywood rozmawiał Michał Suchora.
09.08.2016 | aktual.: 09.08.2016 17:15
Pollywood, to brzmi jak nazwa jakiejś bajkowej krainy. Czy Pollywood faktycznie istnieje? Czy to słowo funkcjonowało wcześniej, czy zostało wymyślone przez pana jako tytuł pana pierwszej książki?
Hollywood... Bollywood... Nollywood... Pierwszy stał się symbolem amerykańskiego przemysłu filmowego, drugi hinduskiego (od Bombaju), trzeci nigeryjskiego. Dlaczego więc nie Pollywood, skoro korzenie światowych mediów wywodzą się z ziem historycznie polskich lub obecnej Polski? Czy słowo Pollywood wcześniej istniało? Przyznam się, że nie wiem. Słyszałem o Łodzi nazywanej Hollyłodzią, ale nie o Pollywoodzie. Kiedyś odwiedził mnie w Nowym Jorku scenograf Maciej Maria Putowski, którego zadaniem było zorganizowanie eksponatów na wystawę w łódzkim Muzeum Kinematografii z okazji nadchodzącego stulecia powstania przemysłu filmowego. Nieprzygotowany na tego rodzaju pytanie, zacząłem rzucać nazwiskami ludzi, których znałem osobiście lub z nimi pracowałem: Kirk Douglas, Walter Matthau, Jack Palance, Charles Bronson, Samuel Goldwyn, Billy Wilder, Józef Lejtes, Bronisław Kaper, Henryk Wars... Lista robiła się coraz dłuższa. W końcu Maciek złapał się za głowę. Wystawa co prawda nigdy nie powstała, ale we mnie rozpoczął się pewien proces. Gdyż właśnie wtedy, wyrzucając tak naprędce z siebie te znajome nazwiska, uświadomiłem sobie skalę, ten nieproporcjonalny rozmiar wkładu, który wnieśli w tworzenie potęgi Hollywoodu polscy uchodźcy. Co musiało się stać, że to właśnie oni poczuli się predysponowani do stworzenia zupełnie nowego przemysłu. Przemysłu, który dzisiaj rządzi światem.
*Kim są bohaterowie, mieszkańcy Pollywoodu? *
Są ludźmi urodzonymi na terenach przedrozbiorowej lub obecnej Polski, którzy na emigracji stworzyli podwaliny dzisiejszego przemysłu medialnego. Przemysł medialny rozumiem w tym przypadku jako film, radio, telewizję, literaturę, publicystykę, teatr, operę, muzykę oraz gałęzie, które powstały z ich dalszego rozwoju. Mówiąc to, mam na myśli oczywiście przemysł jako taki, a nie poszczególne dziedziny – literaturę, teatr, operę i muzykę, które jako sztuki istniały już od wielu stuleci. Dopiero przemysł je zmonetyzował.
*Czy bohaterów Pollywoodu połączyła pańska książka, czy może wiedzieli o sobie nawzajem, spotykali i przyjaźnili się? *
Czy wiedzieli o sobie nawzajem? Niewątpliwie. To trochę tak, jakby zapytać piłkarzy tego samego klubu, czy się znają. Czy się spotykali? Tak. Czy się przyjaźnili? Niekoniecznie. Często wręcz się nie lubili. Musimy pamiętać, że w rzeczywistości była to stosunkowo mała grupa. Konkurowali ze sobą, rzucali sobie kłody pod nogi, wbijali noże w plecy, ale gdy przyszło zagrożenie z zewnątrz, zwierali szyki, odpierali atak, a potem znowu zaczynali się wzajemnie kantować. Najlepszym przykładem tego są dzisiejsze Oscary. Był to wymysł Louisa B. Mayera (też ma polskie korzenie), który bał się, że związki zawodowe przenikną do jego studia, więc zwrócił się do innych producentów z propozycją, by wspólnie stworzyć silną organizację mogącą przeciwstawić się ekspansji związków. Nazwali tę organizację American Academy of Motion Pictures and Sciences, a żeby usankcjonować potrzebę dorocznego spotkania z wystawnym obiadem, postanowili ufundować nagrodę – dzisiejszego Oscara. I od tej pory spotykają się raz do roku, zachowują poprawnie, klepią po ramionach, tylko po to by następnego ranka zacząć kombinować, jak się wzajemnie wykończyć.
Czy w Hollywood często było słychać polski albo jidysz?
Podejrzewam, że na przełomie lat dwudziestych częściej jidysz niż polski, pod koniec lat 60-tych natomiast częściej polski niż jidysz. Pola Negri, Ryszard Bolesławski ani Gilda Gray nie znali jidysz, gdyż nie mieli w sobie nawet kropli żydowskiej krwi, więc skąd. Max Factor znał obydwa języki. Słynna jest historia o tym, jak Pola Negri w trakcie charakteryzacji stroiła fochy po polsku, aż w końcu Factor wkurzył się i objechał ją jak święty Michał diabła w ich wspólnym ojczystym języku. Sam Spiegel i Billy Wilder znali polski i nawet byłem kilkakrotnie świadkiem, jak go używali. Selznick, Mayer, Goldwyn, Gordon, Jolson, Muni mówili biegle po żydowsku. Gdy przyjechałem do Los Angeles w lipcu 1968 roku, spotkałem sporo ludzi z generacji moich rodziców oraz mojej, ale jidysz już praktycznie nie słyszałem, mimo że wielu z nich było pochodzenia żydowskiego. Józef Lejtes, Henryk Wars, Bronisław Kaper, Zygmunt Taube i ich żony mówili pięknie po polsku, co więcej zwracali mi uwagę, gdy do mojego polskiego zakradały się pierwsze anglicyzmy. Czy dużo ludzi w Hollywood mówiło wtedy po polsku? Wystarczająco. Przypomina mi się taka scena, gdy w Beverly Hills, w kawiarni, jeden z potencjalnych inwestorów, używając polskiego jako bezpiecznego języka, usiłował mnie namówić, żebym za wkład stu tysięcy dolarów dał mu pokwitowanie na dwieście, a niewinnie wyglądająca kelnerka nachyliła się i szeptnęła mi czystą polszczyzną do ucha: „Nie bądź pan głupi, jak dają, niech pan bierze.” Inwestor jak to usłyszał, spłoszył się i transakcja nigdy nie doszła do skutku.
Jak to się stało, że kupcy i fryzjerzy podbili Hollywood?
Zazwyczaj pochodzili oni z biednych rodzin, uciekli z Europy przed pogromami i prześladowaniami. Szukali możliwości zarobku. Bieda i drakońskie prawa pod zaborami – na przykład 25 lat służby wojskowej lub zakaz publicznego używania jidysz – były dla nich naturalną szkołą sprytu i przetrwania. Przyjeżdżając do nowego kraju, od razu spostrzegli niesamowitą okazję – rodzący się przed ich oczyma nowy przemysł o potencjalnie ogromnym zasięgu. Śledzi możesz sprzedać kilkadziesiąt dziennie i tylko ludziom z sąsiedztwa. A film? Jak stwierdził Mayer: „Nagle on, ubogi emigrant w Massachusetts mógł oglądać dokładnie takie same obrazy, jakie oglądali magnat samochodowy Henry Ford w Michigan czy potentat ropy naftowej John D. Rockefeller w Ohio” i mógł wzruszać się jak oni. Przybysze z naszych ziem pierwsi zauważyli, jak demokratyczną sztuką jest film. Za pięć centów wszyscy byli równi. A dlaczego w ciągu paru lat podbili Hollywood? Bo marzyli, bo mieli sny o innym, bogatszym i lepszym świecie, a my dzisiaj żyjemy właśnie ich snami.
*Sam w 1968 roku wyjechał pan z Polski do Hollywood (a może raczej w Pollywood). *
Tyle tylko, że nie ja decydowałem o moim późniejszym losie. Wyjeżdżając do Stanów jako stypendysta ministerstwa kultury nie planowałem emigracji. W łódzkiej szkole filmowej byłem przed dyplomem. Sześciomiesięczne stypendium, które mi wówczas zaproponowano miało na celu zapoznanie się z systemem produkcji w Stanach i podzielenie się nowo nabytą wiedzą z kolegami w Polsce. Staż miałem odbyć w wytwórni Paramount. Przez pierwsze trzy miesiące co tydzień miałem zmieniać wydziały – od elektryki, laboratorium, wydziału kamer i obsługi hal zdjęciowych po dystrybucję, reklamę, PR, itd. Następne trzy miesiące miałem spędzić przy filmie fabularnym i pracy w plenerze. Tymczasem po trzech tygodniach pobytu, władze PRL postanowiły pozbawić mnie obywatelstwa i odciąć drogę powrotu do kraju. Oczywiście w Polsce, poza najbliższą rodziną, nikt o tym nie wiedział i mówiło się, że Krakowski wyjechał i nie wrócił.
*Czy miał pan okazję poznać któregoś ze swoich bohaterów osobiście? *
Niektórych rzeczywiście miałem okazję poznać: z Goldwynem zamieniłem trzy zdania, gdy wizytował Amerykański Instytut Filmowy, w którym studiowałem. Z Billy Wilderem miałem okazję spędzić trochę czasu, podobnie jak z Samem Spiegelem i Otto Premingerem. U Jacka Warnera byłem kilkakrotnie w domu... Miałem dużo szczęścia, lądując w Los Angeles, gdy to pokolenie jeszcze działało, ale już powoli zaczynało odchodzić.
Czy polskie pochodzenie otworzyło panu jakieś drzwi?
Raczej odwrotnie. Polacy, których poznałem lub znałem jeszcze z Warszawy, ociągali się i byli bardzo ostrożni z pomaganiem innym polskim emigrantom w tej samej branży. Jakby bali się, że ktoś może odnieść sukces ich kosztem. Zupełnie odwrotnie niż Czesi. Ci bardzo szybko stworzyli zwartą i dość widoczną grupę. Forman pomógł Ondrickowi, Ondricek Passerowi, Passer Kadarowi, Kadar Jasnemu. I nim się inni zorientowali, Czesi zaczęli funkcjonować w przemyśle. Z Polakami było odwrotnie. Jeśli mogli, to raczej rzucali sobie kłody pod nogi. Miałem duże szczęście, że zaopiekował się mną Józef Lejtes, ale i on szybko zrezygnował z wysyłania mnie do innych Polaków. Gdy kolega z łódzkiej filmówki odmówił spotkania ze mną, motywował swoją odmowę tym, że mój ojciec rzekomo aresztował jego matkę w Krakowie, co było absolutną bzdurą i nieprawdą. W końcu Lejtes dał za wygraną. Dał mi zresztą wtedy bardzo cenną radę: „Jeśli chcesz zaistnieć tutaj, musisz zapomnieć, skąd przyjechałeś i zacząć myśleć jak oni, mówić jak oni i działać jak oni. Nie po to cię Polska Ludowa wyrzuciła, żebyś teraz był ich ambasadorem w Hollywood.”
Czy potomkowie założycieli Pollywood zdają sobie sprawę z pochodzenia swoich przodków?
Zdawać to może sobie i zdają, ale czy ich to interesuje, tego nie wiem. Odczułem to kiedyś w rozmowie z synem Sama Goldwyna. Czułem, że sprawiam mu przykrość, wspominając o pochodzeniu protoplasty rodu i przypominając, iż niegdyś nazywał się Gelbfisz. Miałem wrażenie, że szargam pamięć wielkiej marki. Jakbym chciał powiedzieć w branży mody, że Christian Dior pochodził ze slumsów.
Polecamy:
Mount Everest, czyli trudne życiowe wybory
Tomasz Wasilewski: Po pokazach moich filmów widzowie odczuwają pozytywny dyskomfort
Andrzej Chyra: Widzę ten charakterystyczny uśmieszek na twarzach rządzących