Michał Zięba - jak "nożownik" z Rzeszowa podbił Stany
Gdy przed laty wyjeżdżał do Nowego Jorku, miał w kieszeni 300 dolarów i (na wszelki wypadek) bilet powrotny do rodzinnego Rzeszowa. Nie zatrzymał go nawet indeks studiów prawniczych. Chciał spróbować swoich sił za oceanem. Udało się. Dziś po noże Michała Zięby klienci w kolejce czekają nawet pół roku, choć jego wyroby do tanich nie należą. Za to niedawno zdobyły tytuł najlepszych noży produkowanych na zamówienie w Stanach Zjednoczonych, a to oznacza, że i na całym świecie. Z Michałem Ziębą rozmawia Alicja Lipińska.
08.09.2016 09:09
Miałeś tylko 19 lat, kiedy wyjechałeś z rodzinnego Rzeszowa. Dlaczego zdecydowałeś się na ten krok?
Kiedy miałem 15-17 lat, spotykałem się z dziewczyną, której ojciec mieszkał w Stanach. Nasz związek trwał trzy lata. Przed maturą w 2005 roku (a byłem pierwszym rocznikiem zdającym tzw. nową maturę) przyjechałem do niej do Nowego Jorku na miesiąc. To było w czasie ferii zimowych, ominęła mnie moja własna studniówka! Wizę udało mi się dostać na cztery lata. Jak? Może trochę fuksem, a może dlatego, że już wcześniej sporo podróżowałem, bo należałem do tanecznego zespołu ludowego Resovia Saltans przy II LO w Rzeszowie, do którego uczęszczałem.
Tak więc trochę wyjechałem za swoją miłością, a trochę nie miałem na siebie pomysłu – nie wiedziałem zupełnie, co chciałbym robić w życiu. Potem, jadąc drugi raz, niby miałem już indeks na studia - prawo transgraniczne na WSPiA Rzeszów, ale jakoś to wszystko mi się nie widziało.
Indeks w kieszeni nie był wystarczającym powodem, żeby zostać w Polsce?
Zawsze trochę kierowałem się tym, co robi moje rodzeństwo, rodzina. A zarówno moja mama, jak i siostra skończyły rzeszowskie WSPiA. Ze mną pewnie byłoby podobnie, z tym że ja pragnąłem coś tworzyć, budować - taka mała dusza artysty. Poza tym chciałem, żeby coś się działo, żeby było ciekawie, bałem się rutyny i nudy takiego dnia codziennego. Poszedłem nawet na kilka pierwszych wykładów, ale jakoś tego nie czułem. Profil humanisty prawnika nie bardzo mi pasował... Tak naprawdę uważam, że na świecie może odsetek ludzkości od młodego wie, kim chce być, co go tak naprawdę interesuje. Ja tę wiedzę posiadłem dopiero jako dwudziestoparolatek.
A jak przywitały cię Stany?
Na początku byłem przerażony. Mój rodzinny Rzeszów a Nowy Jork to dwa kompletnie różne światy. U nas nawet niedopałków na ulicy nie było, zawsze czysto, a tam śmietnik potworny – wielkie worki ze śmieciami zawalają ulice, ludzi tłumy nieprzebrane, cała ta masa gdzieś pędzi, ja nie miałem pojęcia gdzie. Ale i tak chciałem tu mieszkać, a przynajmniej spróbować. Mimo więc że nie byłem już ze swoją dziewczyną, przyjechałem ponownie.
Miałem w kieszeni 300 dolarów i bilet powrotny kupiony na dwa tygodnie później. Uda się i zostanę, albo wydam co mam i wrócę – taki był plan. Nie od razu dostałem pracę, ale w końcu więc się udało. Zacząłem układać podłogi w miasteczku Newark w New Jersey, w którym panuje ponoć najwyższa przestępczość w całych Stanach (śmiech). Ale początki nie były łatwe, nie przebywałem tu legalnie, a „uczciwi rodacy pracodawcy” chcieli mnie oszukać na każdym kroku. Pierwsze pół roku było naprawdę dla mnie ciężkie...
Jak cię oszukiwali?
Pierwsi trzej pracodawcy zwyczajnie migali się od płacenia. Byli chłopacy, którym szefowie wisieli po kilka, kilkanaście tysięcy dolarów. Dlatego ja nie zagrzewałem u takich miejsca i szybko się ulatniałem, szukałem czegoś innego. Tak, nieuczciwymi pracodawcami okazywali się głównie Polacy, choć zdarzali się też Rosjanie, Irlandczycy.
Żaden z tych pierwszych pracodawców nie wymagał od ciebie odpowiedniego wykształcenia?
Tu? W Stanach? Absolutnie! Tu na rozmowie pytają tylko, gdzie pracowałeś wcześniej, co umiesz i ile chcesz zarabiać. Papier z uczelni nie znaczy nic. A że samemu można się dokształcać – ale już w momencie, w którym wiesz, co tak naprawdę chcesz w życiu robić i wybór uczelni nie jest przypadkowy – to i ja, i moja żona jesteśmy tego najlepszym przykładem. Ona w Polsce skończyła germanistykę, tu w Stanach także studiowała język niemiecki, a oprócz tego także administrację i księgowość. Ja zamiast studiów prawniczych, w Stanach zdecydowałem się na projektowanie i rysunek. Ale i tak pracodawca nigdy nie pyta o wykształcenie, tylko o doświadczenie i wymagania finansowe. Jeśli czegoś nie umiesz, bo dopiero zaczynasz, idziesz na pomocnika i się uczysz, proste. A w Polsce wykształcenie to wciąż chyba podstawa.
Mówisz, że liczy się doświadczenie i umiejętności. Jakie ty mogłeś mieć doświadczenie w kładzeniu podłóg, mając niespełna 20 lat i będąc niedoszłym studentem prawa?
Ale ja od 11. roku życia pracowałem z ojcem, który ma firmę meblową, pomagałem na stolarni, dwa lata z rzędu latem pracowałem w lakierni samochodowej. To mnie interesowało, a zawsze fajnie mieć własne pieniądze niż bez przerwy prosić rodziców o drobne. Poza tym mieszkaliśmy pod Rzeszowem, w domu, a przy nim jest zawsze coś do roboty. Jak miałem ze 12 lat, ojciec nauczył mnie jeździć samochodem, rok później umiałem już prowadzić ciężarówkę. Nie byłem jednym z tych dzieciaków, które popołudnia spędzają przed telewizorem, a każdy wieczór na imprezie. I to było moje doświadczenie, które się później przydało, bo przyjeżdżasz do Stanów i mówią do ciebie „zrób to czy tamto”, i ty to robisz, bo umiesz.
Od razu wiedziałeś, czym będziesz się w Stanach zajmował? Miałeś pomysł na siebie?
Postawiłem sobie cel: albo zostaję, będę budował swoje życie od zera, postawię wszystko na jedną kartę i to właśnie US będzie moją nową ojczyzną, albo „pobujam” się 2-3 lata i wracam do Europy. Jak widać, opcja „plan A” bardziej przypadła mi do gustu (śmiech). A tak szczerze, to długo nie wiedziałem, co chciałbym robić w życiu. No ale w pewnym momencie poznałem moją przyszłą żonę Elę. To było na imprezie w takim polskim klubie na Manhattanie. Po trzech miesiącach byliśmy małżeństwem, w tej chwili mamy już troje dzieci. To Ela namówiła mnie, żebym rozpoczął tu studia, żebym dobrze nauczył się mówić po angielsku. To otworzyło mi wiele drzwi.
Jak rozkręcałeś swój własny biznes?
W 2010 roku poznałem mojego byłego już partnera w biznesie Michała Wróbla. To był dla niego trudny moment, ponieważ był zmuszony zamknąć firmę z uwagi na fakt, że jego wspólnik wyjeżdżał do Kanady, a sam Michał nie był w stanie prowadzić biznesu w pojedynkę. Poszliśmy na obiad, porozmawialiśmy i tak jakoś wyszło, że rok później otworzyliśmy firmę Hussar Metals, profil High End Metal Fabrication. Michał dużo mnie nauczył – wprowadził w świat metalu i jego obróbki. Miał wiedzę i odpowiednie znajomości w branży, ja miałem trochę odłożonych pieniędzy. Wszystko to razem świetnie się złożyło. Nasza firma zajmowała się m.in. produkcją metalowych lamp do restauracji i tym podobnych większych rzeczy.
Ponoć Harley Davidson złożył na początku u ciebie zamówienie na produkcję 12... noży. Możesz to jakoś wyjaśnić?
Moim wielkim marzeniem od dawna był motor, harley właśnie. Pierwszego kupiłem używanego, kolejnego, większego, już nówkę z salonu. A wiadomo, jak to jest w Stanach, tu każdy z każdym nawet podczas zakupów wymienia masę przywitań, pozdrowień, zawsze się zagada, żeby poznać drugiego człowieka. No więc podczas kupowania motoru zauważyłem na ścianie wystawionych kilka ich firmowych noży. Nie mogłem się powstrzymać i skomentowałem, że wyglądają trochę badziewnie. A sprzedawczyni do mnie: „A co, zrobisz lepsze?”. Ja na to, że pewnie. No i tak się zaczęła ta moja przygoda. Noże się spodobały, zaczęły przychodzić zlecenia (często zdobywane na zasadzie „znajomi znajomych”), miałem coraz większe zamówienia z różnych firm, m.in. z największej strzelnicy na Manhattanie. Stopniowo poznawałem ludzi z branży, uczyłem się nowych technik, kupowałem nowe maszyny. Jakoś to wszystko zagrało. W końcu w tym roku przyszedł moment na założenie przeze mnie własnej firmy i pracę na własne nazwisko – stąd „ZIEBA NEW YORK”.
Zawsze wiedziałeś, że ci się uda?
Nie. W międzyczasie pojawiały się różnego rodzaju problemy. W 2012 roku przez huragan Sandy zalało mi cały warsztat, właściwie straciłem wszystko. Poza tym w tamtym czasie sprzedawałem mało noży – one miały wysoką jakość, ale nie miałem jeszcze wyrobionej marki ani nazwiska. Zwątpiłem wtedy w powodzenie tego biznesu. Bo to droga „zabawa”. Na przykład godzina spawania i fabrykacji na naszym warsztacie kosztuje 260 dolarów. Łatwo policzyć, że dziennie musi przynieść jakieś 2-3 tys. dolarów. A taki nóż nie kosztuje 100 czy 200 zielonych. No ale postanowiłem spróbować raz jeszcze. Wziąłem udział w New York Custom Knife Show, żeby zaprezentować swoje noże. Nikt nie chciał ze mną gadać, bo byłem nowy, ale przekazałem pięć moich wyrobów organizacji z Arizony, która zajmuje się regulacjami w kwestiach prawnych użycia noży w Ameryce (długość ostrza, które można przy sobie posiadać na ulicy itp.). Oni zapewnili mi udział w kolejnym pokazie, potem były kolejne, aż w tym roku okrzyknięto moje noże najlepszymi w Stanach Zjednoczonych, a to właściwie znaczy, że są najlepsze na świecie w kategorii wykonywanych na zamówienie (nagrodę za produkcyjne tradycyjnie już zgarnęli Włosi).
W takim razie czym twoje noże różnią się od innych, że są aż tak rozchwytywane przez autorytetów tej branży i kucharzy?
Taki nóż musi być nie tylko idealnie zaprojektowany i wykonany, ale musi też charakteryzować się czymś zupełnie nowym, czymś, czego jury wcześniej nie widziało. A ja zacząłem przenosić do projektów elementy jubilerstwa. Tu liczą się detale. A moja dewiza jest prosta – nie interesuje mnie, jak mój nóż pięknie prezentuje się dziś, ja chcę, aby tak samo wyglądał po 5, 10 czy 20 latach użytkowania. Daję na nie gwarancję do końca życia – mojego, bo noże pożyją dłużej (śmiech). Dlatego każdy z nich wykonuję w zasadzie sam. W okolicznej hucie kupuję wysokiej jakości stal, drogie drewno na rączki sprowadzam z rodzinnej firmy z Pensylwanii. Takie drewno jest stabilizowane poprzez wpompowywane pod ciśnieniem specjalną ciecz, która wytrąca powietrze. To sprawia, że drewniana rączka zyskuje właściwości zbliżone do plastiku, a więc jest bardzo trwała. To kosztowny proces, jednorazowo wynosi ok. 80 dolarów. Trudno się więc dziwić, że końcowy produkt też tani nie jest – moje noże kosztują od 360 za składane, od 450 za kuchenne. Cenowo tak to mniej więcej wychodzi, że 50 proc. to materiały, 50 proc. to sama praca. Ale na brak zamówień nie narzekam – klienci czekają średnio ok. pół roku na realizację zamówienia i wciąż nowi ustawiają się w kolejce.
Tych wszystkich technik nauczyłeś się sam?
Tak, jestem samoukiem. Choć muszę przyznać, że bardzo dużo nauczyłem się z... filmików zamieszczanych w internecie przez niejakiego "Trollsky'ego" [Michał "Trollsky" Sielicki – przyp. red.] On co prawda robi bardzo proste noże, ale bardzo ładne. Ja już dziś jestem na zupełnie innym poziomie, mam super maszyny, najlepszą stal, ale właśnie od rodaków z sieci, takich jak Janusz „Yahoo” Bladowski, nauczyłem się podstaw, które były niezbędne, żeby zacząć.
A fakt, że sam jesteś Polakiem, ułatwia ci kontakt z ludźmi w Stanach czy utrudnia?
Utrudnia. Przynajmniej na początku. Ja wszędzie podkreślam, że jestem Polakiem, ale wiesz, stereotypy były, są i będą. Zmiany są, bo też i ta współczesna emigracja jest trochę inna. Zawsze jednak, jak spotykam kogoś nowego, to po pierwsze pytają mnie, czy lubię wódkę. Są w szoku, kiedy odpowiadam, że wódki nie pijam. Pocieszam się tylko myślą, że gorszą opinię mają tu Włosi. Na przykład w Wallington – miasteczku w New Jersey, w którym mieszkam i gdzie pracuję ochotniczo jako strażak – do roku 1976 tylko Włosi nie mieli pozwolenia na pracę jako policjant albo strażak. Mieli opinię złodziei i pijaków, którzy potrafią tylko rozrabiać. Prawo co prawda się zmieniło, ale opinia o mieszkańcach słonecznej Italii wciąż jest podobna.
Wróćmy do noży. Jak dziś funkcjonuje twoja firma? Zatrudniasz dużo ludzi czy sam pracujesz nad każdym nożem?
Nad każdym nożem pracuję sam – od początku do końca. Do grudnia tego roku mam zamówienia na 2 tys. noży. Obecnie moja firma dysponuje kapitałem ponad 3 mln dolarów. Najwięcej zamówień mam na noże składane, ale też rozpocząłem współpracę z jedną firmą, dla której w przyszłym roku zrobię 4 tys. noży kuchennych – to dzięki mojej znajomości z kucharzem Samem Kassem, który był szefem kuchni w Białym Domu u prezydenta Obamy.
Dlatego musiałem zatrudnić dwie dodatkowe osoby, z tym że oni pracują nad infrastrukturą całej firmy, zajmują się zapleczem informatycznym, logistycznym oraz marketingiem. Każdego dnia robimy paczki, zamawiamy materiały, odpisujemy na maile. Fizycznie ja sam nie jestem w stanie ogarnąć.
Twoimi klientami są tylko Amerykanie?
Nie, bardzo dużo noży wysyłam też do Hiszpanii i do Niemiec. Ale do Polski w całej mojej historii wysłałem tylko dwa – są chyba trochę za drogie na naszą kieszeń.
Od pięciu lat jesteś obywatelem USA. Sądzisz, że w Ameryce łatwiej ci się żyje niż żyłoby się w Polsce?
Jeśli wiesz, co chcesz robić w życiu, to na pewno w US żyje się lepiej niż w Europie. Przede wszystkim nie odczuwa się takiej pogoni za coraz wyższym statusem życia. Choć może to się wydać trochę dziwne... W sumie ciężko porównywać życie w US a Polskę, to zupełnie inne standardy, podejście do wielu spraw. Na przykład Boże Narodzenie w US to jeden dzień, a nie cztery czy sześć wolnych od pracy. Coś takiego tutaj nie istnieje. Długie weekendy? W Europie tak, ale nie w US, no chyba że jest się pracownikiem poczty lub firmy miejskiej. Dużo ludzi właśnie przez to nie może przystosować się do życia na emigracji, ale na szczęście ja łączę pracę z pasją, więc akurat ten aspekt nie przeszkadza mi w najmniejszym stopniu.
Nigdy więc nie myślisz o powrocie do kraju?
O powrocie nie myślę. Dobrze mi się tu żyje, mam dom poza miastem i apartament w Nowym Jorku, tu mam żonę, tu wychowują się moje dzieci. Tutaj jest cały mój świat. Moi znajomi i przyjaciele.