Piotr Rubik
Pierwsza styczność z instrumentem to była prowokacja ze strony dziadka? Czy zaczął pan grać sam z siebie, czy ktoś starał się pana ukierunkować?
Nie, zacząłem sam z siebie. Byłem bardzo ciekaw, czym jest ten wielki czarny przedmiot stojący pod ścianą. A kiedy zobaczyłem, że to się tak fajnie otwiera, że są klawisze, i że wydają dźwięk, sprawiło mi to wielką frajdę. U mnie w domu wszyscy trochę grali. Mój dziadek nie był muzykiem. Z zawodu był prawnikiem, a dla przyjemności melomanem. Z kolei pradziadek był dyrygentem, mama trochę grała, babcia śpiewała, więc muzyki w domu było dużo.
No i zaczął pan piąć się po szczeblach muzyki. A czy nie było panu żal, że rówieśnicy bawią się, grają w piłkę, a pan musi ćwiczyć?
Szczerze mówiąc, to nie do końca wiedziałem, jak to jest nie ćwiczyć. Od dziecka ćwiczyłem, od dziecka pracowałem. Czasami miałem tylko żal, że z powodu tych ćwiczeń nie mogę obejrzeć czegoś w telewizji lub przeczytać ksią ki. Kompletnie natomiast nie ciągnęło mnie do kolegów na podwórko. Pewnie dlatego, że nie miałem ich zbyt wielu i że nie do końca rozumiałem smak tego do czego miałbym tęsknić. Dopiero później, od końca podstawówki i w liceum, już się stałem bardziej towarzyski i wtedy rzeczywiście miałem żal, że zamiast chodzić gdzieś ze znajomymi muszę siedzieć i ćwiczyć. Minimum godzinę - dwie dziennie.
Zobacz również
* Błędne koło wirtualnych znajomości Błędne koło wirtualnych znajomości*