None
Również w tym roku, w Los Angeles, podczas przenoszenia 200-litrowych beczek wypełnionych do połowy wodą, estoński zawodnik, Tarmo Mitt doznał poważnej kontuzji – zerwania bicepsa. Stało się to w momencie, gdy w podnoszonej beczce woda przelała się nagle na jedną stronę, powodując dynamiczne przeciążenie jednej ręki.
Na tle kłopotów z tymi beczkami tym lepiej widać przebiegłość „Pudziana”, który przed zawodami poświęcił dwie godziny wyłącznie na „rozgryzienie” sposobu ich przenoszenia. Jedni zawodnicy opierali je na kolanach, inni podnosili je za wysoko – i dopiero Mariuszowi udało się opracować sprytny chwyt, który potem wszyscy naśladowali.
Zobacz również
Show toczy się dalej
– Czy warto tak ryzykować? – zapytałem kiedyś Piotra Szymca, w swoim czasie jednego z najlepszych polskich strongmanów, który po odniesieniu kilku poważnych kontuzji zajął się organizacją zawodów. – Czy imprezy z udziałem siłaczy stałyby się mniej atrakcyjne, gdyby wprowadzić do nich przepisy ograniczające wagę dźwiganych przedmiotów, regulujące rozstawienie uchwytów, twardość podłoża?
Po co dźwigać 300-kilogramowe ciężary w głębokim piachu, narażając się na skręcenie nogi? Po co wszystkie te dodatkowe utrudnienia? – Ponieważ – odpowiada Piotr Szymiec – na tym polega widowisko. W ciągu paru lat zawody strongmanów nabrały takiej popularności, że pozwalają na zapełnienie dużej hali sportowej albo stadionu. Zawody strongmanów nie zgromadzą dużej widowni, jeśli nie będą działać na wyobraźnię. Tu musi być element niespodzianki, czegoś niezwykłego. Stąd te kilkunastotonowe ciężarówki przeciągane przez jednego człowieka. Stąd 300-kilogramowe walizki wrzucane na szczyt schodów. Stąd półtonowe lektyki i karuzele z kilkoma modelkami dla ozdoby
Zobacz również
Siłacze
Przeciętny mężczyzna nawet nie ruszy takiego ciężaru z miejsca, a strongmani biegają z tym na czas! Mariusz Pudzianowski nie pyta, ile to coś waży, tylko dźwiga. Ale „Pudzian” jest najlepszy przede wszystkim dlatego, że zanim podejdzie do ciężaru, najpierw popatrzy, jak ustawić ręce, jak położyć linę holowniczą, po jakim łuku zakręcić z lektyką.
„Pudzian” nie tylko dźwiga, ale także myśli. Tak samo Sebastian Wenta czy Jarek Dymek. Spośród dwóch strongmanów o zbliżonej sile zawsze wygrywa ten sprytniejszy. Przebieg mistrzostw świata w Los Angeles potwierdził tę opinię Piotra Szymca. Najbardziej widowiskową konkurencją było tam przeciąganie 25-tonowego wozu strażackiego. Była to jedna z tych ogromnych, czerwonych maszyn, wyposażona w drabinę i w dodatku wypełniona wodą. Konkurencja polegała na przeciągnięciu tego potwora na odległość 25 metrów w jak najkrótszym czasie. To było nieprawdopodobne: przez pierwsze kilkanaście sekund siłacze napinali wszystkie mięśnie, a maszyna jak zaklęta stała w miejscu. Na 9 zawodników, 4 w ogóle nie udało się „uruchomić” pojazdu. Aby przyciągnąć jak najwięcej widzów do oglądania tej konkurencji w telewizji, organizatorzy zabronili filmowania jej kamerami, jak również nie podawali na bieżąco czasów. Najlepszy wynik uzyskał Terry Hollands – 75 sekund. Mariusz Pudzianowski uzyskał drugi czas, ze stratą zaledwie kilku
sekund, natomiast Sebastian Wenta był trzeci. I właśnie to było najdziwniejsze: gdy pod koniec zawodów najgroźniejsi konkurenci Polaków osiągali coraz słabsze wyniki, nasi zawodnicy prawie nie zdradzali oznak zmęczenia. Jak oni to robią?
Zobacz również
Doświadczenie kosztuje
Polscy strongmani dlatego są tacy dobrzy – twierdzi Sebastian Wenta – ponieważ nigdzie na świecie nie używa się do treningów tak ciężkiego sprzętu, jak u nas. Kto jest dobry w Polsce, ten automatycznie jest jeszcze lepszy za granicą.
O prawdziwości tej opinii dobitnie przekonał się w tym roku Amerykanin Phil Pfister, który w ub. roku został w Chinach mistrzem świata. Ten dwumetrowy olbrzym przez cały rok trenował wyłącznie pod kątem mistrzostw świata, nie biorąc udziału prawie w żadnych innych zawodach z wyjątkiem Arnold Classic. Eliminacje przeszedł łatwo i wszystko wskazywało na to, że będzie faworytem.
Przynajmniej zachowywał się tak, jakby zwycięstwo miał już za sobą. Stosował nawet zagrywki psychologiczne: w dniu poprzedzającym zawody, gdy wszyscy zawodnicy zapoznawali się ze sprzętem, Phil przyszedł w kapeluszu i nawet nie dotknął żadnego urządzenia.
Zobacz również
Siłacze
Prawda wyszła na jaw dopiero po zawodach: Phil w nocy wypożyczył klucz od dozorcy, otworzył bramę prowadzącą na ogrodzony teren zawodów i ćwiczył ze wszystkimi przyrządami przez kilka godzin. Niestety, biedak nie miał pojęcia o tym, że Mariusz Pudzianowski, który dotychczas przegrywał przerzucanie pali, tym razem był doskonale przygotowany.
Za namową kolegów skonstruował sobie kilka pali jeszcze cięższych niż te, których używa się na zawodach, zamontował je u siebie na podwórku w Białej Rawskiej pod Warszawą i z uporem maniaka, po kilka godzin dziennie, ćwiczył nimi przez dwa miesiące przed wyjazdem do USA.
Zobacz również
Siłacze
Wszyscy, którzy wcześniej wiedzieli o tej słabości Pudziana, nie mogli uwierzyć własnym oczom, gdy zobaczyli, w jakim tempie „Dominator” rozprawia się z kolejnymi, coraz cięższymi palami. A zrobił to w takim stylu, że nie tylko pokonał Amerykanów i resztę zawodników, ale ponadto pobił dotychczasowy rekord świata.
Rekord utrzymał się wprawdzie krótko, bo w niedługi czas później odebrał mu go Sebastian Wenta.
Zobacz również
Za granicą też są siłacze
„Polski olbrzym” Wenta (2 metry wzrostu, 158 kg wagi) zgadza się z opinią, że przeciętny Polak raczej nie imponuje wzrostem ani siłą. Podczas swojej kilkunastoletniej kariery sportowej kulomiotacza Sebastian wielokrotnie stykał się z zawodnikami zza wschodniej granicy (Rosjanie, Ukraińcy, nawet Litwini), którzy byli wyraźnie więksi i silniejsi niż Polacy. Gdy na początku 2005 roku Wentyl wystartował jako strongman, wziął udział w zawodach na Litwie, gdzie był jeszcze zupełnie nieznanym zawodnikiem.
Co gorsza, również i konkurencje były typowo litewskie, a więc odbiegające od środkowoeuropejskiej „normy”.
Zobacz również
Siłacze
– Na przykład – opowiada Sebastian – była tam żelazna butla, wyglądająca jak boja o wadze 150 kg, którą naprawdę nie wiadomo było jak chwycić, aby w ogóle podnieść ją z ziemi. Inną nietypową konkurencją był okrętowy łańcuch o wadze stu kilkudziesięciu kilogramów, z ogniwami wielkimi jak bochny chleba, który trzeba było przerzucić na stopień schodów w taki sposób, aby żadne ogniwo nie dotykało ziemi.
Litewscy zawodnicy byli oczywiście zaznajomieni z tym sprzętem, a ja z początku mogłem tylko ich naśladować. Podobnie było z kulami, które początkowo sprawiały mi wiele kłopotu. Najcięższa kula, jaką zdarzyło mi się dźwigać, ważyła 195 kg i było to w Belgradzie w 2006 roku. Z kolei w Kijowie zamiast kul organizatorzy dostarczyli surowe kamienie (najcięższy ważył 180 kg). Wszystkie opracowane do tej pory „sposoby” na podnoszenie takiego ciężaru okazały się nieaktualne. W tym samym Kijowie kiepsko mi poszło również z nosidłami, z którymi w Polsce tak ciężko trenowałem.
Ale ja przygotowałem sobie rączki z grubymi i radełkowanymi uchwytami, natomiast w Kijowie były to cienkie i gładkie pręty. Dlatego dopiero po paru latach „terminowania” w tym sporcie nabywa się dostatecznego doświadczenia, aby walczyć o miejsce na podium.
Zobacz również
Siłacze
Ogromną sensacją był tegoroczny, trzeci już występ Wentyla w Szkocji na zawodach Highlanderów. Jak wiadomo, wszystkie konkurencje na tych zawodach są nietypowe, za to uprawiane w Szkocji od setek lat, co daje tubylcom ogromną przewagę nad „gośćmi”. Najbardziej widowiskową konkurencją jest rzut belką.
W rzeczywistości jest to długi na 6 metrów pal o wadze 70 – 80 kg, który wygląda zupełnie jak słup sieci telefonicznej. Ten słup trzeba uchwycić oboma rękami, podnieść go do pionu, rozpędzić się i rzucić nim w taki sposób, aby fiknął w powietrzu koziołka i spadł prostopadle na ziemię. – Z początku – opowiada Sebastian – zupełnie nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Szkoci zrywali boki ze śmiechu, ponieważ podobno wyglądałem z boku jak kelner, który niesie przed sobą ogromny stos talerzy. A jednak dałem im radę. Podobnie było z rzutami szkockim młotem. Jest to potężny kawał żelaza o wadze ok. 70 kg, osadzony na drewnianym trzonku, którym trzeba zakręcić kilka razy nad głową i rzucić na jak największą odległość. W dodatku nie wolno odrywać stóp od ziemi.
Gdy rzucałem młotem po raz pierwszy, przyszedłem w lekkim, sportowym obuwiu i ze zdziwieniem stwierdziłem, że miejscowi zawodnicy używają w tej konkurencji specjalnych butów z 20‑centymetrowymi stalowymi szpicami. Wbijają te szpice z ziemię, aby uzyskać stabilną podstawę. W tegorocznym starcie rzuciłem młotem na odległość około 40 metrów, a więc poprawiłem swój wynik sprzed dwóch lat o 15 metrów. W efekcie zostałem mistrzem Highlandu, pierwszym cudzoziemcem w tej konkurencji od niepamiętnych czasów.
Zobacz również
Wśród krokodyli, dzbanów i beczek
Podobne doświadczenia z nietypowym sprzętem ma Jarosław Dymek. – Najdziwniej było w 2003 roku, podczas mistrzostw świata w Zambii – opowiada. – Aby zwiększyć atrakcyjność widowiska dla telewidzów, niektóre konkurencje były rozgrywane na terenie fermy krokodyli.
W odległości kilku metrów od nóg zawodników widać było potężne paszcze tych gadów, co jednak powodowało pewną dekoncentrację. Ale nie tylko tym zaskoczyli nas organizatorzy tych zawodów, ponieważ nagle ogłosili, że do dźwigania kul nie wolno używać kleju ani pasów. Podobno podjęli taką decyzję na prośbę zawodników ze Wschodu, którzy nie mieli jeszcze tego sprzętu. Jak wiadomo, jeśli zawodnik ma wystający brzuch, bardzo mu to pomaga w podnoszeniu kul.
„Pudzian” jakoś sobie wtedy poradził bez pasa i bez brzucha, ale dla mnie oznaczało to utratę kilku punktów. Zamiast zająć szóste miejsce, mogłem być czwarty. Dwa lata później, podczas mistrzostw świata w Chinach, nietypowych konkurencji było jeszcze więcej. Przygotowali nam na przykład wielki, żeliwny dzban o wadze około 160 kg, z dwoma uszami, stojący na trzech żelaznych nogach. Ten dzban trzeba było przenieść w jak najkrótszym czasie na określoną odległość. Anglicy i Amerykanie mogli ćwiczyć z tymi dzbanami przez kilka tygodni, ale Polakom udostępniono je do treningu dopiero na dwa dni przed zawodami. Ja mam dość krótki zasięg ramion, więc musiałem wymyślić jakiś chwyt dostosowany do moich możliwości. Anglicy chwytali oboma rękami za uszy i nieśli dzban przed sobą. Natomiast ja oparłem brzeg dzbana o klatkę piersiową w taki sposób, że jego nogi wystawały do przodu. Większość zawodników wzięła potem ze mnie przykład.
Zobacz również
Siłacze
– Z kolei w ubiegłym roku – kontynuuje Jarek – również w Chinach, zmieniono regulamin rozgrywania jednej z konkurencji już w czasie jej trwania, co uważam za niedopuszczalne. Konkurencja polegała na przeniesieniu sześciu 100-litrowych beczek przez kilkunastometrowej długości zbiornik, sztucznie wykopany i zalany wodą do głębokości około 150 cm. Zawodnicy chwytali te beczki oburącz i przenosili na wysokości klatki piersiowej, co wywoływało duży opór wody. Natomiast ja, aby nie nadwerężać bicepsów, które w zeszłym roku starałem się jeszcze oszczędzać, wpadłem na pomysł, aby przeciągać beczki po dnie. Okazało się to o wiele łatwiejsze i szybsze. Kilku zawodników poszło w moje ślady, ale organizatorzy doszli do wniosku, że w ten sposób konkurencja zrobiła się mało widowiskowa. Unieważnili wyniki i kazali nam nosić beczki nad wodą. I znowu spróbowałem wymyślić coś oszczędzającego bicepsy, więc nosiłem beczki na ramieniu. Umożliwiło mi to znacznie szybsze pokonanie dystansu. Ten przykład wskazuje, że grubo mylą
się ci, którzy uważają strongmanów za tępogłowych osiłków. W tym sporcie również trzeba myśleć.
Zobacz również
Pudzian strongmanem wszechczasów?
StrongMan to sport międzynarodowy, więc w każdym kraju trafia się jakaś nietypowa konkurencja. Parę lat temu na Antylach były to naturalne kamienie o wadze około 140 kg, które trzeba było przenieść na odległość i na czas. W Chorwacji organizatorzy dostarczyli kiedyś metalowy odlew konia, ważący 400 kg, którego trzeba było przenieść na plecach na odległość 20 m. W Kanadzie strongmani podnosili plecami kilkusetkilogramową platformę, ale to była jedna z najbardziej niebezpiecznych i nieudanych konkurencji. W tym miejscu warto by zadać pytanie, dlaczego nasi organizatorzy zawodów StrongMan nie wystąpili dotychczas z jakąś typowo polską konkurencją? Sięgnijmy do klasyków – czy taką konkurencją może być toczenie kamienia młyńskiego na czas i na odległość, jak w „Krzyżakach”? Albo podciąganie na linach dzwonu „Zygmunta”, jak na obrazie Matejki? Albo podnoszenie na kopii odważnika, odpowiadającego wagą ciężarowi rycerza w zbroi?
Zobacz również
Pudzian strongmanem wszechczasów?
Możliwości jest wiele. Do rozpoczęcia przyszłorocznego sezonu StrongMan jest dość czasu, aby przygotować dla polskich widzów takie konkurencje, które naprawdę rozbudzą naszą wyobraźnię. Bowiem na zakończenie trzeba powiedzieć również i to: zawody StrongMan, przynajmniej te rozgrywane w Polsce, z roku na rok robią się coraz bardziej monotonne. Wprawdzie nie ma u nas krokodyli, ale jakieś inne atrakcje należałoby jednak wymyślić i wprowadzić. W tym roku, w Strzegomiu, zdarzyło się już, że nawet Mariusz Pudzianowski nie był aż taką atrakcją, aby zapełnić widzami cały stadion.
Zobacz również
Pudzian strongmanem wszechczasów?
Nasz „Dominator” o tym nie mówi, jest skromnym człowiekiem. Ale my musimy to napisać. Tegoroczne zawody dały Mariuszowi czwarty tytuł mistrza świata StrongMan. Dotychczas tylko jednemu zawodnikowi w dziejach tych zawodów udało się dokonać takiego wyczynu. Gdyby w przyszłym roku Mariusz zdobył piąty tytuł, okazałby się najsilniejszym strongmanem wszechczasów. Prawdopodobnie i tak już nim jest, ale pięciu pucharów z Atlasem dotychczas nikt jeszcze nie zdobył. Jeśli do przyszłorocznych mistrzostw świata Pudzianowi nie zdarzy się jakaś groźna kontuzja, jego zwycięstwo jest w pełni realne. Jest tylko jedno „ale”: Mariusz aktywnie działa na tak wielu polach, studiuje na dwóch uczelniach, startuje w tylu zawodach, uczestniczy w tylu pokazach, że wydaje się to po prostu przekraczać siły jednego człowieka. Nawet tak silnego jak Pudzianowski. Może w przyszłym roku powinien wziąć przykład z Phila Pfistera i nieco zmniejszyć liczbę startów? W tym roku, na 31 startów w zawodach, zwyciężył 30 razy i tylko raz zajął drugie
miejsce
Zobacz również
Pudzian strongmanem wszechczasów?
W ciągu jednego dnia zawodów, tak jak każdy strongman, traci na wadze kilka kilogramów. Dotychczas zawsze było tak, że do następnego dnia potrafił zregenerować swoje siły i znowu wygrywać. Ale latka lecą, Mariusz ma już 30 lat. A tegoroczne kłopoty z prawym bicepsem przecież nie wzięły się z niczego… Niestety, o ile znamy Mariusza, gdy tylko przeczyta nasze dobre rady, zacznie trenować z jeszcze większymi ciężarami. „Extreemely strong Pole” (skrajnie silny Polak) – tak o nim mówią teraz na całym świecie. Ale jego przewaga nad konkurentami nie jest już tak miażdżąca, jak parę lat temu. Oby utrzymała się do przyszłego roku! Natomiast nie ulega wątpliwości, że „Polish Power” jest w tej chwili najbardziej znaną na świecie polską specjalnością. I może nadszedł już czas, aby wykorzystać te dwa słowa jako markę handlową. Bo nazwisko „Pudzianowski” taką marką jest już od dawna.