Trwa ładowanie...
27-08-2007 15:43

Kulturyści i bieg katorżnika

Kulturyści i bieg katorżnikaŹródło: kif
d42sygy
d42sygy

A więc mamy nową sportową sensację: „Bieg Katorżnika”! Już teraz, zaledwie w trzecim roku istnienia, jest to jeden z trzech największych (pod względem liczby uczestników) i najtrudniejszych biegów terenowych w Europie. Ponad 600 biegaczy (w tym kilkadziesiąt kobiet) ścigało się w dniach 11–12 sierpnia w lasach pod Lublińcem na ekstremalnie trudnej, ponad ośmiokilometrowej trasie.

Ale twardego gruntu było na tej „trasie” nie więcej niż półtora kilometra: reszta dystansu prowadziła przez błota, szuwary i trzęsawiska otaczające płytki, bagnisty zalew Kokotek. Gdyby nie zdjęcia, które tam wykonaliśmy, trudno byłoby uwierzyć, ile hartu ducha, kondycji i samozaparcia wymagało od uczestników ukończenie tego wyścigu.

W Kokotku spotkaliśmy również osoby trenujące kulturystykę. I nie był to wcale przypadek: przecież nie bez powodu niektórych mistrzów kulturystyki od lat nazywano „katorżnikami”...

– Po raz pierwszy uczestniczyłem w tak trudnym biegu – opowiadał nam 27 letni Bernard Witkowski z Lublińca, sędzia kulturystyczny – ale mam nadzieję, że nie ostatni. Dla mnie najgorsze były rowy melioracyjne, które musieliśmy pokonywać chyba kilkadziesiąt razy na kilku odcinkach trasy. Woda, błoto po pas, trzciny – to byłoby jeszcze do zniesienia. Ale w tych rowach, pod warstwą błota, leżały połamane konary, gałęzie i całe pnie uschniętych drzew, które w sposób naturalny opadały na dno. Wystarczyło krzywo stanąć na takim kawałku drzewa i zwichnięcie nogi gotowe. A gdy kilku zawodników stawało na jednej gałęzi (bo biegliśmy przecież ramię w ramię, w gęstym tłumie), niekiedy tworzyła się dźwignia, która groziła poważną kontuzją stopy. Najpiękniejsze było to, że właśnie w takich miejscach współzawodnicy uprzedzali się nawzajem: uwaga, gałęź! Uwaga, dół! Niekiedy jeden zawodnik podawał drugiemu rękę, gdy tamten wpadał po pas w błoto. Wolniejsi ustępowali na bok, aby przepuścić szybszych biegaczy, mężczyźni
pomagali kobietom w pokonaniu kilku dość wysokich przeszkód. To było wspaniałe, ten duch współdziałania w walce ze wszystkimi utrudnieniami i pułapkami, wymyślonymi przez organizatorów. Ale przecież myśmy nie biegli dla pieniędzy. Od początku wiedzieliśmy, że nagrody – żelazne podkowy – będą miały wartość tylko symboliczną.

Zobacz również

d42sygy

Startowali zbitą masą zawodników, wskakując do jeziora z wysokiego betonowego nabrzeża. Niepowtarzalny widok: jezioro rozstępowało się na obie strony, gdy różnokolorowy tłum mężczyzn i kobiet brnął po pas w wodzie, aby po chwili zanurkować pod betonowym pomostem. Zaraz za nim wspinali się na brzeg grobli, po której mieli przebiec kilkaset metrów. I to była najłatwiejsza część trasy: na końcu grobli zaczynał się slalom po rowach melioracyjnych, który dawał przedsmak trudności, czekających na dalszej trasie. Kilkusetmetrowy trawers na drugą stronę jeziora faworyzował najlżejszych, a więc i kobiety. One przynajmniej mogły biec po trzęsawisku, podczas gdy niektórzy mężczyźni, posturą przypominający gladiatorów, w tym samym miejscu brnęli z mozołem, zapadnięci w błoto po pas. Na drugim brzegu jeziora – o ile takie trzęsawisko w ogóle można nazwać brzegiem – sytuacja zmieniała się: tu decydowała naga, męska siła, umożliwiająca przedzieranie się przez gęstą ścianę trzcin i jak najszybsze wyciąganie stóp z mułu,
który zasysał buty. To dziwne, ale z relacji zawodników wynikało, że im większy numer obuwia, tym mocniejszy był efekt zasysania.

d42sygy

I tak to szło przez jakieś trzy kilometry, aż do osiągnięcia „stałego” lądu w odległości kilkaset metrów przed metą. Jeszcze tylko kilka drobnych przeszkód: pryzma żużla usypana na samym środku trasy, trawers przez ciemne piwnice, najeżone żelaznymi przeszkodami na wysokości kolan, kilkumetrowy dół z wodą, nakryty belkami, pod którymi można się było tylko przeczołgać – i już można było rozpoczynać finisz. O dziwo, niektórzy zawodnicy nawet do tego momentu zachowywali tyle siły, że wykonywali finisz w doprawdy sprinterskim tempie. W tym właśnie stylu zakończył bieg finałowy generał Roman Polko, który na ostatnich kilkudziesięciu metrach wyprzedził dwu zawodników.

„Biegające małżeństwo” – Joanna i Krzysztof Szorowie z Tych finiszowali na swój własny, przepiękny sposób: chwycili się za ręce i zgodnie, ramię w ramię pokonali linię mety. Ale byli też i tacy zawodnicy, którzy kuśtykali do mety wyraźnie ostatkiem sił, nie do rozpoznania pod warstwą czarnego błota, pokrywającego ich od stóp do głów. I bynajmniej nie zależało to od wieku: widzieliśmy na mecie młodzików, którzy słaniali się ze zmęczenia i rześkich sześćdziesięciolatków, traktujących ten bieg niemal jak trening. Tuż za metą wszystkim zawodnikom, niezależnie od wyniku, zakładano na szyje łańcuch z wiszącą na jego końcu ogromną podkową. Podkowy pochodziły z Odlewni Żeliwa „Terlecki” w Tarnowskich Górach. I nie był to przypadek: fundator tych nagród i właściciel firmy, Józef Terlecki, również uczestniczył w tym biegu. Niestety, nie zakwalifikował się do finału.

d42sygy

Wszystko za darmo

Podkowy wręczał Wojciech Trybuchowski z bytomskiego Przedsiębiorstwa Budowy Szybów, szykownie przyodziany w galowy mundur górniczy. Skąd w tym miejscu górnicy? Ano stąd, że cały ten piękny ośrodek wczasowo wypoczynkowy w Kokotku należy właśnie do bytomskiego PBS, bez którego wsparcia nie byłoby mowy o zorganizowaniu „Biegu Katorżnika”.

d42sygy

– Letnie festyny sportowe organizowaliśmy tu co roku – opowiada Wojciech Trybuchowski – ale w 2005 roku zgłosili się do nas biegacze z Wojskowego Klubu Biegacza „Meta”, który ma swoją siedzibę w pobliskim Lublińcu. Chorąży Zbigniew Rosiński, prezes tego klubu, zaproponował nam przeprowadzenie na trasie wokół jeziora biegu terenowego, który miał być jedną z atrakcji naszego festynu. W tym pierwszym „Biegu Katorżnika” wzięło udział 70 zawodników. Cała impreza bardzo im się spodobała. Rok później, w drugim biegu, uczestniczyło 200 biegaczy. W tym roku już ponad 600. Jak z tego wynika, „Bieg Katorżnika” rozwija się błyskawicznie, a przecież to tylko niewielka część dwudniowych atrakcji, które pokazaliśmy w tym roku w Kokotku. Przypuszczam, że w obecnych czasach jest to już jedna z ostatnich w Polsce tak dużych imprez sportowo–rekreacyjnych, na której wszystkie te atrakcje dostępne są za darmo. Łącznie z wojskową grochówką, serwowaną z kuchni polowych.

Do niedzielnego finału „Biegu Katorżnika” zakwalifikowało się 120 osób. Wśród nich sam chorąży Zbigniew Rosiński, który z powodu nawału obowiązków organizacyjnych nie mógł uczestniczyć w sobotnich eliminacjach. Wystąpił więc do dyrektora Michała Walczewskiego o przyznanie „dzikiej”, a właściwie „zielonej” karty. Kartę otrzymał – i pobiegł wspaniale, nie bacząc na swój piąty krzyżyk.

Do Biura Prasowego, w którym rozmawiamy z dyrektorem Walczewskim, wpada nagle jak burza sympatyczna, niewysoka blondynka w małych okularkach. To Daria Ciupek z Jaworzna, gospodyni domowa, mama dwóch kilkunastoletnich córek – i jednocześnie zapalona biegaczka długodystansowa. Zaliczyła już 13 maratonów, łącznie z zagranicznymi biegami w Luksemburgu i na Węgrzech.

d42sygy

– Panie dyrektorze – woła od progu – we wczorajszych eliminacjach zabrakło mi tylko pięć sekund, aby zakwalifikować się do finału. Czy mogę liczyć na otrzymanie „zielonej” karty?

Owszem, jest taka możliwość. Dyrektor Walczewski zastrzegł sobie prawo do przyznania dziesięciu takich kart i ma zamiar wykorzystać ten limit do końca.

– Bardzo panu dziękuję – powtarza kilka razy rozpromieniona Daria. Dziwni ludzie z tych biegaczy: żeby aż tak się cieszyć z okazji udziału w kolejnej ekstremalnej mordędze?

d42sygy

W niedzielnym finale Daria Ciupek pobiegła „na maxa”, uzyskując czas 1,15 godz, a więc o 11 minut lepszy niż w eliminacjach. Jej mąż Robert, z zawodu ślusarz, również zakwalifikował się do finału, uzyskując czas tylko o kilka minut lepszy od żony. Tuż po biegu, jeszcze ze podkową dyndającą na piersi, opłukał się pobieżnie z błota, włożył suche ubranie i wskoczył do samochodu w takim tempie, jakby go ktoś gonił. Mimo że była to niedziela, miał tylko godzinę na dojechanie do Chrzanowa, gdzie rozpoczynał pracę na drugiej zmianie w tamtejszym „Fabloku”.

Przyjechałem tu z towarem,

– opowiadał nam sympatyczny 47-latek z Łodzi, Marek Bieniak – ale nagle oświeciła mnie myśl, że może warto wypróbować w praktyce obuwie biegowe, które sprzedaję w naszym internetowym sklepiku. Biegam po amatorsku dopiero od pół roku, poprzednio uprawiałem inne dyscypliny. Jako biegacz jestem dość lekki: ważę 63 kg przy wzroście 174 cm. Biegłem w butach ASICS 11-20, które w naszej firmie kosztują 190 zł, natomiast w normalnym sklepie są o 100 zł droższe. Pierwszy raz w życiu brałem udział w takim ekstremalnym biegu, ale nie byłem zaskoczony skalą trudności, ponieważ wcześniej obejrzałem w Internecie zdjęcia z poprzednich edycji tej imprezy.

O taktyce w ogóle nie myślałem: chciałem po prostu dobiec do mety. Biegłem bez okularów. Jestem krótkowidzem, ale od biedy mogę poruszać się i bez okularów. Czy dałoby się wziąć udział w takim biegu w okularach? Raczej nie: bryzgi błota już po paru minutach zakryłyby całe pole widzenia. A oczyścić okulary też by nie było czym: na takiej trasie cały człowiek jest pokryty błotem łącznie z twarzą i uszami. W eliminacjach uzyskałem czas 1 godz. 32 min. i zająłem 105 miejsce. Uważam, że jak na debiutanta, w dodatku w moim wieku, był to całkiem przyzwoity wynik. Najbardziej nieprzyjemne wrażenie robiła na mnie konieczność wielokrotnego pokonywania rowów melioracyjnych, wypełnionych gnijącymi resztkami roślin. Ten zapach trzęsawiska, bagna, siarkowodoru… Aby jak najszybciej pokonać ten teren, ułamałem dwie gałęzie i posługiwałem się nimi jak kijkami narciarskimi. I to pomagało: tam gdzie inni walili się w błoto na nos, ja, dzięki dodatkowym punktom podparcia, potrafiłem zachować równowagę. Po prostu parłem „jak
burza” do przodu. Byle dalej od tego smrodu.

Za rok będzie nas więcej
Rodzinę Tomalskich poznaliśmy już na dworcu w Lublińcu, po zakończeniu imprezy. Do Lesiowa pod Radomiem. gdzie znajduje się ich dom, zamierzali dotrzeć dopiero po północy. Najpierw pociągiem do Warszawy, a potem PKS-em, o ile znajdzie się jakieś nocne połączenie. Bo jeśli nie, to czekała ich noc spędzona na dworcu....Po prostu musieliśmy ich zapytać, skąd biorą swoją motywację do biegania, która zachęca ich do takich niewygodnych podróży po kraju.

Tomalscy to nietypowa rodzinka: 37-letni Robert, z zawodu spawacz, jego żona 32-letnia Renata i ich syn, 11-letni Adrian – cała ta dobrana trójka wzięła udział w „Biegu katorżnika”. Rodzice przebiegli cały dystans dwukrotnie: raz w eliminacjach i drugi raz w finale. Adrian zaliczył „tylko dwa kilometry, zajmując dopiero 18 miejsce (na 25 startujących). Był jednak jednym z najmłodszych dzieciaków na trudnej trasie, która również została „wzbogacona” o różne przeszkody.

– Całe życie uprawiałem różne sporty – opowiedział nam Robert – zajmowałem się również kulturystyką. Ale nie jako zawodnik, po prostu dla własnej satysfakcji. Pracuję w Radomiu, żona zajmuje się domem. Biegamy razem dopiero od trzech lat. Ja nadrabiam wszystko siłą i wytrzymałością, ale moja Renia to prawdziwy talent biegowy. Przy wzroście 170 cm waży zaledwie 50 kg. Podczas biegu unosi się nad ziemią jak gazela. Wystarczy powiedzieć, że w biegu finałowym uzyskała drugi czas w konkurencji kobiet (1,05 godz) tylko o sześć sekund gorszy od zwyciężczyni. Renia była szybsza niż kilkudziesięciu mężczyzn, którzy po niej przybiegli na metę. Ja w finale byłem od Reni tylko o siedem minut lepszy. W 2005 i 2006 roku startowaliśmy razem z Renią w Czechach w ostrawskim dwójmaratonie: dzień po dniu trzeba tam przebiec dwa razy po 42 km. Jesienią ubiegłego roku biegliśmy też w maratonie na Białorusi. A w Toruniu, dwa lata temu, na Mistrzostwach Polski w Maratonie Par Małżeńskich, zajęliśmy drugie miejsce. Ale nigdy, nikt
i nigdzie nie zaproponował nam, że mógłby zostać naszym sponsorem. To przykre, bo jedna para butów wystarcza nam, przy tak intensywnym używaniu, mniej więcej na dwa miesiące.

– Jaką my mamy motywację do tego biegania? – zastanawia się długo Robert. – Nawet o tym nie rozmawiamy. Po prostu to się czuje w organizmie, tę potrzebę ruchu, która w nas tkwi. Każdy dzień, w którym nie przebiegniemy choćby paru kilometrów wydaje nam się zmarnowany. Na tym polega aktywny wypoczynek, na tym polega zdrowy tryb życia. Kiedy widzimy na zdjęciach ludzi, wylegujących się na plaży od rana do wieczora, ogarnia nas autentyczne przerażenie. Ci ludzie chyba nie wiedzą ile tracą w życiu.

Dokładnie to samo mogliby powiedzieć wszyscy tegoroczni uczestnicy „Biegu katorżnika”. Za rok będzie ich jeszcze więcej.

Marcin Wiechrzycki

d42sygy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d42sygy