Baza ludzi bombardowanych
– Cały Afganistan to jedno wielkie pole minowe, nafaszerowane śmiercionośmymi pułapkami jak ciasto bakaliami – mówi Śmielecki. Wszystko to pozostałość po trwających już od kilkudziesięciu lat wojnach. I są to miny wszelkiego rodzaju i pochodzenia. Amerykańska baza Bagram znajduje się 50 kilometrów od Kabulu. Usytuowana jest na pustynnej równinie i otoczona z każdej strony górami. 100 polskich żołnierzy pojechało tam w misji pokojowej, mającej za zadanie ochronę Amerykanów oraz oczyszczanie terenu z min. Polski obóz był jedynie wycinkiem na mapie całej bazy. Kilkanaście klimatyzowanych kontenerów, parę namiotów i kantyna. Stołówkę, kino oraz tanie sklepy wielobranżowe prowadzili Amerykanie. Była także kafejka internetowa, która zapewniała kontakt ze światem. Po kilkuhektarowej bazie kursowały autobusy. Niby wszystko w miarę normalnie i spokojnie, ale czujnym trzeba było być zawsze. Śmielecki pamięta jak dziś przerażające zdarzenie: wracali grupą po wykonaniu zadania, idąc wytyczoną wcześniej przez siebie
ścieżką, i nagle jego kolega lekko zboczył z drogi.
Niewiele, pół metra. Miał szczęście – mina była mniejszego kalibru, urwało mu „tylko” nogę na wysokości kolana. Ale przeżył. – Pracuje się tam ciężko – wspomina Śmielecki swój pobyt w Bagram. – Bo stres jest podwójny, nie dość, że rozbrajasz miny, to jeszcze nie wiesz, czy przypadkiem nie spadnie na ciebie wystrzelona przez talibów z okolicznych gór rakieta. Co prawda baza wyposażona jest w radary, które wykrywają nadlatujące pociski, jednak nie zawsze udaje się je w porę zniszczyć. Ataki nie były regularne, bazę ostrzeliwano wtedy, gdy mieszkańcom okolicznych gór zostały dostarczone rakiety. Na szczęście transport górski jest bardzo trudny. – Po jakimś czasie zaczynasz się przyzwyczajać do odgłosów wybuchów. Pojedynczym się nie przejmujesz. Dopiero gdy kulisz ramiona częściej niż trzy razy, rozglądasz się, co się dzieje – opowiada Śmielecki. Podkreśla, że w polskiej części bazy panowała specyficzna atmosfera. Na swój sposób było nudno. I nie mogło być inaczej. Żołnierze codziennie rano wychodzili
rozminowywać teren, nie wiedząc, który z nich nie wróci. Taki stres i emocje muszą się kiedyś rozładować albo wyciszyć. Dlatego przełożeni pozostawiali żołnierzom trochę więcej luzu. Czasem, owszem, zdarzały się niesnaski, kłótnie, a nawet ostre konflikty, ale tak jest wszędzie, gdzie ludzie przebywają ze sobą 24 godziny na dobę. Do rozwiązywania takich problemów powołano negocjatorów. Jednym z nich był właśnie Śmielecki, którego do tego zadania wybrali koledzy. Pytany o to, skąd takie zaufanie, żartuje: – Pewnie ze względu na moje egzotyczne imię. Wybrała je mama, zakochana w młodym Jerzym Zelniku, który grał egipskiego władcę w filmie Kawalerowicza „Faraon”.