Wielcy konstruktorzy - książę żaglowców
Kiedyś nie dostał się do szkoły morskiej, teraz Zygmunt Choreń projektuje największe w świecie statki żaglowe. Na pokładzie jego „Royal Clippera” jest wszystko, co potrzebne do szczęścia: baseny, fontanny, kominki z żywym ogniem. A jeszcze bardziej zadziwi „Petit Prince”, gigant z żaglopłatami, zamówiony przez miliardera z Syberii.
27.11.2007 | aktual.: 28.02.2008 15:20
SUKCES: Gdzie pan ostatnio żeglował?
Zygmunt Choreń: Pływałem trzy dni po Morzu Śródziemnym na „Royal Clipperze” jako doradca techniczny. Utrzymuję kontakt z armatorem, który myśli o zbudowaniu drugiego żaglowca, być może powstanie też w mojej pracowni. Wczasy na morzu, w dobrych strefach klimatycznych, cieszą się popularnością.
Co ludzie robią podczas takiego rejsu? Delektują się zapachem bryzy morskiej, luksusem? Wszystko w marmurach, jedwabiach, na ścianach obrazy słynnych mistrzów…
Idą na pokład, leżą, wracają do kajuty, popijają szampana, jedzą, potem znowu wychodzą. Trochę też zwiedzają, załoga przy nich skacze. To nie dla mnie, ja muszę coś robić. Mam inną konstrukcję psychiczną. Gdyby ktoś skazał mnie na tygodniowy pobyt na moim „Royal Clipperze”, po dwóch dniach bym się zanudził.
Inaczej wyglądało żeglarstwo, kiedy popłynął pan na pierwsze wokółziemskie regaty „Whitebread”?
Przeszedłem wtedy chrzest bojowy, nawet przeżyłem wywrotkę na pełnym morzu. Akurat byłem przy sterze i to mnie nauczyło szacunku do morza. Rejs był ciężki, trwał cały rok, na przełomie 1973–1974, ale zdobyłem duże doświadczenie żeglarskie pod dowództwem kpt. Zbyszka Pieńkawy, choć miałem już stopień kapitana żeglugi jachtowej. Pracowałem wtedy w Stoczni Gdańskiej, która sfinansowała wyprawę, inaczej byśmy nie popłynęli. A potem były kolejne rejsy.
Chłopak z Podlasia pokochał morze…
Zawsze ciągnęło mnie w świat. Kiedyś znalazłem na strychu u wujka przedwojenny numer magazynu „Morze”, o dziwo, bo w wiosce Brzozowy Kąt, gdzie się urodziłem, nikt się takimi sprawami nie interesował. Na tytułowej stronie widniała fotografia „Daru Pomorza”, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Trafiłem nawet na obóz żeglarski zorganizowany przez redakcję magazynu. Chciałem się potem dostać do szkoły morskiej, ale uznano, że na marynarza jestem za mały. Miałem 168 cm wzrostu, a wymagano przynajmniej 175. Śmignąłem w górę dopiero na studiach.
Zobacz również
Mówią, że Choreń ma wyczucie wiatru i morza, dlatego robi świetne żaglowce.
Wykorzystuję w pracy doświadczenie regatowca. Jako student na jachcie „Szkwał” wiele razy przepłynąłem Bałtyk wzdłuż i wszerz, ścigając się z innymi, a na regatach zwraca się uwagę na szybkość, ustawienie żagli. Poza tym trzy lata spędziłem w katedrze teorii budowy okrętów u prof. Kobylińskiego na Politechnice Gdańskiej. Mam wyczucie statku, przynajmniej wiem, o co chodzi. Przydał mi się też roczny pobyt w Leningradzkim Instytucie Budowy Okrętów, kiedy robiłem dyplom. Rosjanie dali nam najlepszych swoich profesorów. Co prawda robiłem dyplom z czegoś innego, projektowałem zbiornikowiec, ale metodyka się liczy.
Pamięta pan pierwsze zamówienie?
Po moim rejsie dookoła świata akurat Stocznia Gdańska dostała zamówienie na projekt statku żaglowego. Doświadczeni konstruktorzy nie chcieli się tego podjąć, nie było wiadomo, czy jest to realne przedsięwzięcie. Wypadło na mnie, a ja się zgodziłem. To było zamówienie na „Dar Młodzieży”, wczesne lata 80.
Skąd inspiracje do kolejnych żaglowców? Raz wypuszczał pan w świat piękną fregatę, kiedy indziej szykownego szkunera.
Rewolucyjnych zmian nie wprowadzałem, w konstruowaniu żaglowców obowiązują dość sztywne zasady, od których nie należy odchodzić. Rosjanom spodobał się „Dar Młodzieży” i zamówili kopię. Zmieniłem pewne rzeczy w takielunku i pełen niepokoju spytałem rosyjskiego kapitana: „Co będzie, jak ten statek nie wykona zwrotu przez sztag?”. „To my go nie przyjmiemy” – roześmiał się i zostawił mnie z wątpliwościami.
Ciągnie pana do dużych żaglowców. „Royal Clipper”, którego matką chrzestną została królowa szwedzka Sylwia, jest największym pasażerskim żaglowcem świata. Bardziej okazały ma być „Mały Książę”. Wbrew nazwie zapowiada się na morskiego giganta.
Mały to on rzeczywiście nie będzie: 210 m długości, 60 m wysokości, czyli jakieś 15 pięter i około 500 miejsc w luksusowych apartamentach dla pasażerów. Ale „Petit Prince” nie po to jest wielki, żeby bić kolejne rekordy, tylko po to, aby przyciągać zainteresowanie opinii światowej. Na tym statku ma się znajdować kwatera główna Neo, Ekologicznej Rady Planety, i laboratoria. Zgodnie z intencją pomysłodawcy i sponsora Sergieja Zyrianowa, będą tam zapraszani przedstawiciele rządów, premierzy, prezydenci, naukowcy, aby zwrócić uwagę na degradację naszej planety.
Zobacz również
Na małej jednostce nie da się tego zrobić?
Gdyby wpłynąć omegą do Londynu pod Tower Bridge i zacząć głosić prawdy objawione, to może jakiś włóczęga portowy by się zatrzymał na chwilę. A kiedy z pokładu „Petit Prince’a” ktoś wystosuje apel, prawdopodobnie wszystkie agencje następnego dnia odnotują ten fakt. Po to ten statek ma być duży i piękny, żeby zainteresować ludzkość ideą Neo, ratowania planety przed ludzką głupotą.
Panu się ta idea podoba?
To jest bliskie mojej wyobraźni – krzywdy matce Ziemi nie robić. Ruchów ratujących planetę mamy w tej chwili dużo, nie zajmuję się nimi z prozaicznego powodu, braku czasu. Wolałbym jednak, żeby planeta została w dobrym stanie dla moich wnuków. Zyrianow nie chce być ani właścicielem żaglowca, ani go zawłaszczyć. Zamierza go przekazać – po rosyjsku to ładnie brzmi – „mirawomu saobszcziestwu”, społeczności świata. Powstanie fundacja, strona w internecie, sprawa ma być przezroczysta. Zostaną też rozpisane akcje po około 50 centów, czyli za symboliczną złotówkę, każdy w Polsce będzie mógł stać się udziałowcem „Małego Księcia”.
Czy tę utopię da się wcielić w życie?
Mocno wspierają ją kosmonauci z kilku krajów, którzy z kosmosu widzieli, jaka krucha jest kula ziemska. Słynny niemiecki kosmonauta Sigmund Jahn ma być nawet dyrektorem fundacji. Zyrianow był autorem wielu projektów na pierwszy rzut oka niemożliwych do wykonania.
A skąd wzięła się nazwa statku? Na początku była… książlka?
Tak. „Petit Prince” to tytuł popularnej książki dla dzieci autorstwa francuskiego pisarza Antoine’a de Saint-Exupéry’ego. Mały Książę, jak się obudził, to się umył, ubrał i szedł posprzątać planetę. To jest statek, który ma pomagać uprzątnąć planetę.
Wie pan, ile będzie kosztował?
Dwa lata temu mówiliśmy o 100 mln euro, ale zanim idea się zmaterializuje, to zrobi się 200 mln. Podobno zgłosiły się do Zyrianowa wielkie korporacje, chętne rzucić spore pieniądze, ale nie skorzystał z oferty. Fundacja ma być całkowicie niezależna.
Zobacz również
Dlaczego miliarder syberyjski zwrócił się do Zygmunta Chorenia?
Powiem skromnie, nie ma lepszego specjalisty od statków żaglowych teraz na świecie. (śmiech)
Wiele pańskich żaglowców pływa pod rosyjską banderą?
Jest ich kilka, niech policzę: „Mir”, „Nadieżda”, „Pallada”, a „Drużba” i „Chersones” pływają na Ukrainie.
* „Petit Prince” zaskoczy nas czymś niezwykłym, czego nie ma na innych jednostkach?*
Lądowiskiem dla helikoptera, bo może się komuś ważnemu zachcieć szybko przylecieć lub opuścić pokład. Będzie też ogród zimowy z prawdziwym kominkiem, coś w rodzaju pływającej palmiarni. Załoga ma zajmować się głównie gośćmi, obsługa żagli zostanie całkowicie zmechanizowana, nie tak, jak na statkach szkolnych, gdzie ręcznie się je wybiera. Na postawienie żagli o powierzchni 6 tys. mkw. wystarczy kilka minut, minuta zaś na zrzucenie i praktycznie jedna osoba za pomocą kilku przycisków w sterowni będzie mogła to zrobić. Dla porównania, na „Darze Młodzieży”, który ma 3 tys. mkw. żagla, do ich obsługi potrzeba 40 sprawnych chłopaków. Takie statki już się pojawiły, różni milionerzy nimi pływają. Dodatkowo żaglopłaty będą się ustawiały automatycznie w odpowiedniej pozycji.
Zdaniem części żeglarzy, na czymś tak dziwnym, jak żaglopłaty (prostokątne żagle), nie da się zrobić żadnego manewru!
Każde rozwiązanie może być złe lub dobre. Po raz pierwszy zastosowaliśmy żaglopłaty w „Oceanii”, zbudowanej dla Instytutu Oceanologii PAN. Statek pływa już 20 lat, był na Antarktydzie i Spitsbergenie. Zapewniam sceptyków, że nie ma powodu do zmartwień.
Niektórzy żartują, że podczas nagłego zwrotu żaglowca albo przechyłu ludzie w basenie mogą wypaść w paszczę rekina.
Na morzu wszystko raz na tysiąc lat potrafi się zdarzyć. Bardzo duże wojny trzeba było toczyć, kiedy powstawała „Pogoria”. Duża grupa sceptyków, dbająca rzekomo o bezpieczeństwo, nie pozwalała robić żagli rejowych, rzekomo niebezpiecznych. Chodzenie po rejach jest niebezpieczne, ale jak ktoś się boi, to niech z łóżka nie wstaje.
ZOBACZ GALERIĘ STATKÓW >>
Na morzu kształtują się charaktery, młodzież pcha się na reje. Nawet ci, którzy na początku trzęśli portkami, pod koniec rejsu śmigają po rejach na poziomie 10 piętra. Historia żeglugi zanotowała kilka wypadków, że ktoś z nich spadł. Na szczęście, na naszych statkach nigdy się to nie zdarzyło. Ale na „Małym Księciu” nie będzie okazji do chodzenia po masztach.
To prawda, że „Mały Książę” w pierwszy rejs popłynie dookoła świata i zabierze na pokład przedstawicieli wszystkich państw?
Tak, jak mówią nasi politykierzy, nie zaprzeczam i nie potwierdzam. Organizacja Neo się formuje, będzie jej zależało na popularności, przyciągnięciu elity biznesu, nauki i polityki, a jakie sita selekcji zostaną zastosowane, nie potrafię powiedzieć. więcej...
Rozmawiała Elżbieta Pawełek