Windsurfing
None
Jeszcze jeden sport ekstremalny? Wszystko zależy od tego, kto i gdzie pływa. Windsurfing w wydaniu Macieja Dziemiańczuka zamienia się czasem w walkę o przeżycie. Kilka lat temu, w Karwi, wypłynął na desce kilkaset metrów w morze. Wiało potężnie. I nagle, podczas zwrotu, silny podmuch wiatru wyrwał mu bom z ręki. W ułamku sekundy cały sprzęt odfrunął w siną dal. W następnej chwili na głowę żeglarza zwaliła się tona wody z załamującej się fali. Bałtycka fala jest groźna: wysoka, stroma i krótka. Odstępy między szczytami fal nie przekraczają kilkunastu metrów. Ledwo żeglarz zdążył wychylić głowę z wody – już kotłował się pod następną falą. Nabrał wody do płuc, krztusił się, tonął.
– W takich chwilach – opowiada Dziemiańczuk – człowiek zaczyna działać instynktownie. W ułamku sekundy zrozumiałem, że jeśli nie przestanę się szamotać, wykonywać nieskoordynowanych ruchów – zginę. Oszczędzając siły, walczyłem tylko o to, aby utrzymać głowę nad powierzchnią wody. W okolicach Karwi wzdłuż wybrzeża jest silny prąd. Ten prąd znosił mnie na wschód, w kierunku Jastrzębiej Góry, a jednocześnie powoli przybliżał do brzegu. Wylądowałem kilka kilometrów od punktu startu. Na brzegu nikt nawet nie zauważył, że miałem przygodę. Na takiej fali, przy takim wietrze, obserwatorzy z lądu tracą z oczu nawet dużą łódź, a co dopiero głowę człowieka. A zresztą, gdyby nawet ktoś zauważył moją walkę o życie i tak nie mógłby nic pomóc.