EBI poza boiskiem
To jemu Polska zawdzięcza pierwszy w historii awans do finałów Euro. Euzebiusz Smolarek, „Ebi”, 26-letni, najlepszy dziś w Polsce strzelec goli, ciągle jest chłopcem: nie pije, nie pali, nie podrywa.
Jak wygląda gra polskiej reprezentacji piłkarskiej? Smolarek na boisku, a publiczność dookoła. Żart? Ale prawdziwy. Smolarek na boisku to piłka w bramce przeciwnika. Dwa gole w zwycięskim meczu z Portugalią, trzy – z Kazachstanem, gdy przegrywaliśmy u siebie, i znów dwa w kluczowej grze o awans, 17 listopada 2007 roku z Belgią w Chorzowie. W meczu, w którym już tradycyjnie polski zespół spisywał się źle, ale dwie indywidualne szarże Smolarka przyniosły sukces. Obejrzało go w telewizji blisko 10 mln widzów.
To absolutnie rekordowa tegoroczna widownia. A co zrobił bohater? Zjadł kanapkę, wypił kubek szampana i zadzwonił do babci w Aleksandrowie Łódzkim. Potem poleciał do mamy w Holandii po kotlety i czyste koszule, a stamtąd do pracy w Hiszpanii (klub Racing Santander). Dziennikarzom powiedział tylko jedno interesujące zdanie. Zapytany, czy uronił łzę, gdy dotarła już do niego myśl, że awansowaliśmy, odparł: „Chłopaki nie płaczą!”.
Ebi skończył już 26 lat, ale to wciąż chłopak. Drobny, niepozorny i małomówny. Mówi monosylabami, słabo po polsku, co jest zresztą tematem kolejnego żartu. Na zgrupowaniach nie chodzi z kolegami do dyskotek, nie tańczy, nie pije drinków. W pokoju najchętniej mieszka sam. Tkwi w postaci Smolarka jeszcze więcej zagadek. W jego życiu nie widać ani żadnej kobiety, ani chęci założenia rodziny. Kiedy pojechał do Hiszpanii, towarzyszyła mu w pierwszych tygodniach samotności nie jakaś długonoga blond sympatia, jak u wielu kolegów z boiska, ale mama i pies.
Tata nie miał czasu, jak zwykle praca i boisko, ale Ebi bardzo go szanuje, zwłaszcza za rady dotyczące piłki, rozgrywania akcji, nauki dryblingu i techniki nie brazylijskiej, a użytkowej. Zwłaszcza techniki biegu, zastawiania się, no i techniki strzału. Bo Smolarka juniora stworzyła nie praca w defensywie, a 9 goli w eliminacjach. Dziwne, że nie dedykuje ich ojcu, tylko ukochanej babci, a po swych fantastycznych występach dzwoni do niego coraz rzadziej lub wcale. Czyżby prawdą było także to, że nieco dziwaczeje i staje się odludkiem?
Zarazem ten odludek to najlepszy polski piłkarz 2005, 2006, a na pewno i 2007 roku (zwykle nagród nie odbiera, unika rozgłosu, hucznych gal i balów). Czemu tak dobrze gra? Bo nigdy nie zrozumiał (nie musiał) żadnego polecenia polskich trenerów. Tak naprawdę trafiła nam się gwiazda z kosmosu. – Nauczyłem się grać w Holandii, a strzelać w Niemczech – mówi. Ja poznałem go, gdy miał sześć lat. W 1987 roku odwiedziłem we Frankfurcie jego ojca, Włodzimierza, znakomitego gracza Widzewa i reprezentacji, światową gwiazdę.
Zobacz również
Zaprosił na stadion, potem do klubowego autokaru, gdzie drwił z Niemców: – Zobacz, oni teraz będą przelewać wodę mineralną z kubka do kubka, żeby miała mniej gazu. A my? A my sobie walniemy po kilka browarków! Potem przesiedliśmy się do szykownego mercedesa i pojechaliśmy (wówczas, w co może trudno uwierzyć, dopuszczalną normą było 0,8 promila) do okazałego domu z ogrodem. Na trawniku uwijało się dwóch szkrabów – Euzebiusz i o rok starszy Mariusz.
Zawzięcie kopali piłkę. – Ja będę ich trenerem, bo wiem, czego piłkarzom potrzeba – mówił Włodek, a ja oczywiście nie wierzyłem. Tak bowiem mówił wtedy każdy piłkarz świata, któremu urodził się syn, ale poza familią Maldinich (Cesare i syn Paolo, obaj Milan) praktycznie nie doczekaliśmy fenomenu przekazania piłkarskich genów. Patałachami okazali się synowie i Pelego, i Maradony, i Platiniego czy Bońka. Pukałem się zatem ukradkiem w czoło, pokopałem z chłopakami, pobiesiadowałem z ojcem.
Kiedy rodził się Euzebiusz (9 stycznia 1981 roku w Łodzi), jego ojciec występował w Widzewie razem ze Zbigniewem Bońkiem (od którego strzelił więcej goli), a z pucharów eliminował szalonymi rajdami przez pół boiska takie kluby, jak Juventus Turyn czyLiverpool. Ba, kiedy odszedł Boniek, do Włoch, Włodek doprowadził drużynę do półfinału Pucharu Mistrzów, poprzednika Champions League, zatem do czołowej europejskiej czwórki klubowej.
Gole Włodka dały Polsce awans na dwa mundiale i medal w Hiszpanii (1982) – to tam, mimo że jego znakiem firmowym były rajdy, zasłynął zagraniem pamiętanym i naśladowanym przez piłkarzy całego świata do dziś. Mianowicie, kiedy w meczu ze Związkiem Radzieckim chciał utrzymać, dający awans, remis, przez ostatnie kilka minut nie wykopywał piłki w aut, jak robiły to przed nim miliony graczy.
Zamiast tego dryblował i biegł nie do bramki, ale do chorągiewki narożnej. Tam odwracał się plecami do boiska i obrońców i zasłaniał skutecznie piłkę. Być może było to nieco obciachowe, ale Włodek nie bez powodu miał w środowisku futbolowym pseudonim Sołtys, na który – trzeba chyba uczciwie przyznać – zapracował wyglądem. Miał też drugi pseudonim, Karino, imię sympatycznego konia i bohatera serialu dla młodzieży. Wziął się stąd, że kiedyś Widzew, jak co roku, musiał oddać, niczym obowiązkowy kontyngent, jednego młodego zawodnika do Legii, która kadry swe i sukcesy budowała na obowiązku powszechnej służby wojskowej i podkradaniu innym zawodników.
Zobacz również
Kogo oddać? – mocno się zastanawiano i wystawiono Smolarka, młodziutkiego cukiernika spod Łodzi, który kwalifikacje na zawodowego futbolistę miał niewielkie, no, może poza końskim zdrowiem. I w Warszawie poznano się na nim nie do końca, mianowicie, skoro już ma końskie zdrowie, to zamiast na boisko posłano go do sekcji jeździeckiej, gdzie szeregowy Smolarek został stajennym. Niezbadane są jednak wyroki losu. Właśnie treningi i bieganie za końmi zrobiły z tego niepozornego poborowego najszybszego skrzydłowego w Polsce, a potem i jednego z lepszych w Europie. Zanim jednak opuścił stajnie Legii i wrócił do Widzewa, poznał w Warszawie Monikę, kelnerkę z sąsiadującej z klubem kawiarni Arka. Pobrali się, doczekali dwójki synów. I tak wracamy do Euzebiusza.
Nietypowe imię Włodek nadał synowi na cześć wybitnego portugalskiego napastnika, Eusebio. Ale początki Ebiego nie były imponujące. W końcu jaki ojciec, taki syn! Wszystko przychodziło bardzo powoli. Dzieciństwo w Niemczech i późniejsza gra w Holandii nie były olśniewające. Ani jedna, ani druga reprezentacja nie widziały go też w swych szeregach, a w dobrych drużynach, w których kolejno grał tata (Feyenoord Rotterdam, FC Utrecht), młody junior kopał wyłącznie dzięki sympatii szefów dla dokonań ojca. Pewnie dlatego z taką radością i zapałem zaczął grać dla Polski w kadrze juniorów do lat 16. Kiepsko dogadywał się z kolegami z powodu bariery językowej, ale był lubiany. Nie wywyższał się, choć przyjeżdżał z Zachodu, miał lepsze ciuchy i pieniądze.
CZY WŁAŚNIE ON POPROWADZI NAS DO ZWYCIĘSTWA? >>
– On całkowicie poświęcił się piłce właśnie wtedy – uważa trener polskich juniorów Andrzej Zamilski. Potwierdza to Włodzimierz: – Aż do skończenia przez Ebiego 16. roku życia nie sądziłem, że faktycznie zechce mnie gonić, a tu nagle zaczął robić postępy niemal z dnia na dzień i przede wszystkim coraz szybciej biegać. Ale mieliśmy chwile zwątpienia. Doznał kontuzji, po której pauzował niemal rok. A mój drugi syn, Mariusz, właśnie przez kontuzję musiał skończyć karierę i dziś jest nauczycielem tenisa. Z Ebim zapowiadało się podobnie – wspomina ojciec.
Tekst PaweŁ Zarzeczny